Katarzyna Zorena pracowała jako dyżurna ruchu na niewielkiej stacyjce, która leżała praktycznie w środku lasu. Niektórzy złośliwcy określali to miejsce jako kacze zakuprze, chociaż nie takie 100% zakuprza w zakuprzu, bo przejeżdżało tędy kilkanaście par pociągów osobowych i cała masa osobowych. W nocy przechodził na przelocie jeden pośpieszny i dwa brutta, gdzieś tak około północy. Do świtu był spokój.
Była parna, lipcowa noc, powietrze dosłownie stało w miejscu. Na żadnym z pobliskich drzew nie drgnął nawet listek. Zazwyczaj o tej porze w lesie odbywały się ptasie koncerty, a teraz nawet pohukiwania sowy nie uświadczysz. Nawet muchy i komary nie brzęczały nad uchem. Misza (stacyjny pupil, tego kocura uwielbiali wszyscy, włącznie z drużynami pociągowymi), wylegiwał się na ławeczce pod nastawnią (która jednocześnie pełniła funkcję dworca), zamiast pójść na myszy. Stację i całą resztę zalewała poświata Luny. Dyżurna, będąc na służbie, uwielbiała przesiadywać na peronie, spoglądając z podziwem w niebo, przy okazji polerując daszek i ośkę na swojej służbowej czapce. Dziwna cisza ogarnęła świat. Niby błoga sielanka, a jednak coś się „kotłowało”. Było za cicho… Ot i masz! Ze wschodu nadciągały czarne, masywne, burzowe chmury. Znów ruski nachuchał. Tyle dobrego, że kobieta odprawiła wszystkie składy. W oddali słyszało się pomruki nadciągającej nawałnicy. Żeby tylko znów drutów nie pozrywało jak ostatnim razem.
Gdzieś zza zakrętu, oddalonego bodajże o trzy kilometry od stacji, dało się słyszeć gwizdek… parowozu. Co za licho?! Rzecz niesamowita, bo ostatni smok odjechał stąd dobrych 20 lat temu. Co gorsza, nic w rozkazach nie było napisane o jakimkolwiek pociągu specjalnym. Dziwne… Gwizd z każda sekundą nasilał się… Nie było to przyjacielskie „baczność!”, które zazwyczaj podawali w tym miejscu maszyniści. Katarzyna zbladła, serce zaczęło niespokojnie tłuc się w piersi. Tylko kilka razy w życiu słyszała tak przeraźliwe, wręcz diabelskie sygnały nadawane za pomocą gwizdawki lub trąbek lokomotywy. Miała nadzieję, że nigdy więcej czegoś takiego nie usłyszy. Myliła się. Tak piekielny sygnał mógł oznaczać tylko jedno: śmierć wymachuje swoją kosą na torach. Dyżurna nie wiedziała, co tak naprawdę, czy poczucie obowiązku (służbowego), kazało jej wstać i pójść na stanowisko przy końcu peronu, skąd każdego dnia odprawiała pociągi. W dłoni kurczowo trzymała zielony „lizak” – atrybut codziennej pracy.
Zaczął wiać silny wiatr, Misza zerwał się na równe łapy i dał susa do zacisznej nastawni. Znad wierzchołków drzew wyłonił się dym… jeśli to w ogóle można było nazwać dymem. Ogień i siarka w najczystszej postaci. Nieźle się zaczyna. Chwilę później wyłonił się całokształt: potężne cielsko parowozu i sznur wagonów. Ba! To był piekielny skład. Reflektory bardziej przypominały oczy nabiegłe krwią, niż światła czołowe, z łożysk, wiązarów i panewek kapał ni to smar, ni to krew. Czerń lokomotywy mówiła sama za siebie. Cały skład miał dziwnie metaliczny połysk i barwę, biła od niego łuna światła. Rozpętała się burza.
Katarzyna stała jak słup soli. Sparaliżował ją strach.
Z pierwszego wagonu wyskoczył człowiek w staroświeckim mundurze, kierownik upiornego pociągu. Złapał kobietę pod ramię i siłą wciągnął do bonanza. Przerażenie dyżurnej nie miało granic. To był najprawdziwszy pociąg widmo, który właśnie ruszał z jej posterunku!
Znalazła się w starym wagonie trzeciej klasy z drewnianymi ławami. Układ dziwnie przypominał wystrój wnętrza kolejki WKD.
Kierpoć pokazał kobiecie miejsce i ruchem głowy kazał usiąść. Nie miał oczu, zamiast nich zionęły puste oczodoły.
Za oknem chaotycznie przemykały znajome szlaki i stacje: najpierw pojawił się Dęblin, chwilę później Malbork, , to znów Muszyna i Węgorzewo, a zaraz po nim Pieniężno. Wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie, nie był to jeden, konkretny szlak, lecz zbitka wszystkich tych, które Katarzyna przynajmniej raz w życiu odwiedziła. W tym momencie zauważyła, że ma przed sobą dwie, bardzo młode osoby. Pierwszą z nich była dziewczyna – konduktorka. Na jej szczupłej szyi wisiał licznik, którego cyfry obracały się w dość szybkim tempie. Miała smutną twarz, pomimo tego w szmaragdowych oczach chwilami przemykały radosne iskierki. Obok siedział chłopak, po stroju można było wywnioskować, ze jest to pomocnik maszynisty. Nos miał przybrudzony pyłem węglowym, w dłoniach trzymał kawałek czyściwa, tępym wzrokiem patrzył gdzieś przed siebie. Na jego szyi także dyndało identyczne „ustrojstwo”. Upiorne towarzystwo, nie ma co!
Dyżurna była bledsza niż śnieg, zimny pot oblał jej skronie (wyglądała gorzej, niż po czwartej herbacie zawałowej – osławionej „siekierezadzie”). I na co jej przyszło?
Kierownik zaczął wyjaśniać, co oznaczają te liczniki. Pierwszy – wszystkie ofiary wypadków i katastrof kolejowych, np. takich, jak ta w Otłoczynie, ten, który miał młodzian…to była liczba samobójców. Jego cyfry obracały się na tyle szybko, że nie dało się odczytać konkretnej liczby.
Dopiero w tym momencie ukazał się „całokształt” sytuacji. Dookoła siedział tłum ludzi w różnym wieku, w różnych strojach. Łączyło ich jedno: puste oczy zapatrzone gdzieś daleko, poza granice czasu i nieziemska poświata otaczająca ich… nie wiem co… dusze lub ciała. Gdzieś przy drzwiach tłoczyli się żywi ludzie. Pociąg był w biegu, ale oni próbowali z niego wyskoczyć. Ci, którym się to udało, automatycznie lądowali pod kołami rozpędzonego składu. Nieliczne osoby tuż przed skokiem znikały jak kamfora.
Trupioblada twarz Katarzyny mówiła sama za siebie. Cała trójka zaczęła uspokajać dyżurną.
– Jeśli ci ludzie giną, to penie i ja tam skończę. Chyba nie mam zamiaru stąd wysiadać! – wyrzuciła z siebie na jednym tchu.
– Nie bój się – odrzekł spokojnie kierownik – ciebie to nie czeka, to nie jest twoje przeznaczenie.
– Ci ludzie pojawiają się tutaj tuż przed swoją śmiercią – ci, którzy wyskakują z niego w popłochu, dokonują swego żywota, a te nieliczne osoby, które zniknęły, w ostatniej chwili umknęli śmierci spod kosy. Nas jako pierwszych Kostucha wpędziła pod koła, zwykły wypadek, pana Floriana, Antka i mnie – Basię. Mechanik Dariusz zginął przy wybuchu kotła parowozu. Taka nasza historia.
– To jakim cudem ja tu się znalazłam?
– Raz na kilka lat jedna osoba dostępuje tego zaszczytu. Nie każdy może nas zobaczyć. Sama czasoprzestrzeń na to nie pozwoli. Nikt, kto nie oddał chociaż części swojej duszy kolei, nie jest godzien. Historię mechanika Adama? Przypłacił życiem swoją głupotę, nie posłuchał ani dyżurnego, ani pomocnika. Był tak zaślepiony, że nie słyszał śpiewu rozlegającego się na stacji. To, co teraz się dzieje, nie jest snem. Jeśli nam nie wierzysz, spytaj się Jacka. On także tu był.
– Nie bój się. Uznaj to za przestrogę oraz znak zaufania. Pamiętaj o nas i szanuj te wspomnienia. – odrzekł kierownik.
Ni stąd ni zowąd staroświecki skład zamienił się w najzwyczajniejszy i najpospolitszy pod słońcem EZT. Identyczny jak te wszystkie podmiejskie kibelki, które pani dyżurna przez wiele lat odprawiała ze swojej stacji. Był dzień. Na błękitnym niebie, wśród rozproszonych obłoków, świeciło słońce. Pasażerowie prowadzili ożywione rozmowy, jakby nie zauważyli nowej osoby „niewiadomoskąd”. Nie zobaczyli także upiornej pary z licznikami. A oni? Uśmiechnęli się ciepło i zniknęli.
Pociąg zatrzymał się. Katarzyna nie zastanawiała się nawet chwili, wysiadła na zalany promieniami słońca peron. W dłoni wciąż kurczowo trzymała przyrząd swej codziennej pracy, którym dawała sygnał odjazdu. Znalazła się na stacji węzłowej. Było dobrze koło południa, a o tej porze odjeżdżał stąd pośpieszny, który zatrzymywał się na jej zaciszu. Rozległa się zapowiedź pociągu, dyżurna szybkim krokiem udała się na odpowiedni peron, skład właśnie się wtaczał. W opasłym byku siedział znajomy mechanik, który często miewał postoje na „zakuprzu”, więc całkiem dobrze ją znał. Jacek dostarczał prasę, Katarzyna prawdziwą, parzoną herbatę. Ledwo co pociąg znieruchomiał, kolejarz otworzył drzwi do lokomotywy i zaprosił znajomą do środka.
– A witam szanowną panią południową porą!
– Cześć… – odpowiedziała jakoś bez entuzjazmu.
– A tobie co? Stało się coś? Wyglądasz, jakbyś ducha zobaczyła. – trafił jak kulą w płot. Głos ze skrzeczącego radiotelefonu ogłosił odjazd.
– No mów, Kaśka, boś bledsza niż zwykle. Z innego karabinu, co ty w ogóle tutaj robisz? Zazwyczaj roznosisz energią swoją zaciszną stacyjkę.
– Oj Jacek… I tak nie uwierzysz.
– Dobra, dobra! Nie objeżdżaj sprawy dookoła świata, tylko wal prosto z mostu.
– Jedno słowo: liczniki.
– Czekaj, czekaj… Ty chyba… Chwila! Dokładniej proszę.
– Gwizd…– przełknęła głośno ślinę.
– Upiorny kieproć, konduktorka i pomocnik maszynisty?
– Tak.
– Mateczko jedyna… Czyli też to widziałaś.
– Skąd o tym wiesz? Nigdy mi o tym nie mówiłeś. – powoli wracało racjonalne myślenie.
– Kilka lat temu – maszynista wyraźnie stracił dobry humor – kiedy, sama wiesz, co się stało… Do końca życia tego nie zapomnę. Gdy komisja powypadkowa robiła oględziny, a policja zbierała… człowieka… sąsiednim torem przejechał pociąg prowadzony przez parowóz. Dziwny jakiś, „baczność!” nie było normalne...
– … taki słyszy się tylko wtedy, gdy śmierć chce użyć twojej lokatywy jako swojej kosy.
– Dokładnie tak. Tego upiornego składu chyba nikt poza mną nie zauważył. Myślałem, ze mam zwidy, byłem w szoku. Lekarz z pogotowia chciał mnie nawet odstawić do szpitala, ale nie zgodziłem się. Zaaplikował mi końską dawkę środków uspokajających. Gdy już spisano protokół na stacji docelowej, powlokłem się na peron. Czekałem na ostatni pociąg do domu. Zerwał się silny wiatr. Chwilę później wtoczył się skład z piekła rodem. – Dalej potoczyła się opowieść podobna do sytuacji, która przydarzyła się Katarzynie. Z tą jednak różnica, że Jacek trafił prawie do domu. Znalazł się w swoim powrotnym osobowym, który planowo, grubo po północy dojechał do miasteczka.
– O! Już widać twoją stację.
– Dzięki za podwózkę.
–Nie martw się. Zobaczysz, że zdobędziesz prawdziwych przyjaciół i stróżów wśród tych zjaw. Sam się o tym przekonałem.
– Jeszcze raz dzięki… za rozmowę.
– Do zobaczenia!
– Zielonej!
Katarzyna zeskoczyła na peron, błogosławiąc niebiosa za tak piękną pogodę. Nagle zakręciło ją w nosie. Kichnęła siarczyście. No tak, stara topola do spółki z lipą znów pylą na całego. Gdy usilnie poszukiwała skrawka chusteczki do nosa, w kieszeni znalazła guzik od munduru, który pamiętał początki „wiedenki” oraz karteczkę, na której ktoś wykaligrafował pochyłym pismem:
„Każdy ma swojego kolejowego Anioła Stróża. Nigdy nie zapominaj o tym
Florian, Basia, Antek i Darek.”
Lublin – Pruszków 23.05.2008
(z poprawkami 4.01.2009)
- 2009-01-20 23:48
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz