A do czwartego przycumował jakiś nocny. Kierownik wparował do budy jak po ogień.
– Się masz Raa… – urwał wpół zdania na widok uśpionej pary. Dyżurny tylko się uśmiechnął i wręczył księgę do podpisu. Po złożeniu autografu ulotnił się tak szybko, jak wpadł. Siódema zawyła wentylatorami. Mechanik przejechał na w miarę niskich obrotach, nie czyniąc przy tym strasznego hałasu. A gospodarz Marriotta wyjął aparat, poczynił niewinne zdjęcie i wyłożył się wygodnie z nogami na biurku. Przyglądał się to im, to GPSowi na własnym palcu. Maminek już stracił wolność, jak to mawiał. Po chwili chrapała cała trójka. Ino buda drżała w posadach. Jej nazwa wzięła się z jakości wyposażenia: prysznic, toaleta, klimatyzacja i szczelne okna. Czego więcej potrzeba? Chyba tylko spokoju i dobrego kebaba.
Po pomieszczeniu niósł się jazgot RSu.
– Co za skurw…?!
O dziwo nie był to radio – stop, ino budzik w telefonie, przemieszany z gdakaniem kur. Dyżurny roześmiał się serdecznie.
– Jaka przykładna służba. Ani RS, ani kogut ich nie obudzi.
***
Puszkar chodził po podwórku i wyraźnie szukał zaczepki. Nie pomogła fajeczka, ani szarlotka. Nawet spacer do leśniczówki na niewiele się zdał. Nic mu się nie chciało. Ledwo wstał z łóżka, już na gderanie mu się zebrało. Tylko czekać, aż bzyczenie muchy doprowadzi do wybuchu szanownego pana gospodarza. Kury schodziły mu z drogi. Pies z bezpiecznej odległości przyglądał się Julianowi, bacząc, aby nie zarobić w łepetynę.
– Te! Czego tak łazisz? – zapytała żona, podpierając się pod boki.
– Myśli zbieram.
– To może przy jakiej robocie, co? Podwórko zarosło jak nieboskie, randapem byś tak przeciągnął po barszczu Sosnowskiego.
– Weź mi tu… – zaczął się pieklić.
– No! Nie podskakuj kogucie!
– Kosę trzeba wyklepać.
– Emeryt jesteś czy nie?! Czasu masz od cholery i ciut ciut.
– Aleś sobie wymyśliła! No patrzcie ją.
– Julian! Do cholery, nie bajsrakaj!
– Co za naród… Wiecznie czegoś chcesz.
– Nie pyskuj, bo obiadu nie będzie.
– Niech żyje siła perswazji – mruknął pod nosem. A może i racja? Może wreszcie przestanie go dusić. Ciekaw był, czy młodsze pokolenie uporało się z papierologią. Sam pamiętał swoją przygodę… Sam zawisł między nicością a życiem. Te wszystkie transporty, bałagan… Julian wzdrygnął się na samo wspomnienie tych twarzy. Czy pasowało określenie żywe trupy? Chyba nie. To były raczej dusze katów. Gdyby chociaż ich oczy były normalne. A tu na odwrót. Zależało od win. Puste oczodoły z których sączyła się krew, gałki oczne groteskowo zwisające na pojedynczych włóknach mięśni, wreszcie poczerniałe oczy. I tak nic nie mogło się równać z twarzyczkami dzieci… Na samą myśl serce bolało. Bo niby cóż one uczyniły, że muszą cierpieć takie katusze? Co one winne? Brr…Puszkara przeszyły dreszcze. Zaczął klepać kosę. Dłuższą chwilę szukał osełki. Wreszcie dobrał się do skóry znienawidzonemu barszczowi. Na starczący kikut wylał odrobinę specyfiku. Aż skwierczało, piana zawładnęła miąższem. Na jakiś czas będzie spokój. I pojawiła się myśl: jakby to takim randapem Ostbahniarzy… E, to tylko na dłuższą chwilę będzie. Na słowie tych gnid nie można polegać. Tu trzeba z korzeniami.
Na podwórko zakradł się biały kot. Zaczął rozglądać się wokół.
– Zgiń! Tfu! Wracaj do diabelskiej matki! Щезаї!!! Амінь! Во ім’я... – przeżegnał zwierzę. A ten prychnął, najeżył się i zaczął syczeć.
– Siło nieczysta, zostaw mnie!
Kot zaczął się zbliżać. Z czerwonych oczu niemalże sypały się iskry, zęby zdawały się być ostrzejsze niż ustawa przewiduje. Stary numer.
– O ty zarazo!
Julian chwycił kosę i przejechał po żebrach widziadła. Ze zranionego boku sączyła się krew. Gdzie kropla spadła, tam żółkła trawa i zaraz wypalała się. Zza stodoły wybiegł drugi kot, czarny jak smoła. Naskoczył na swego rywala. Rozpoczęła się mała wojna. Jazgot, miauki, prychanie, darte futro… Co to kociego nie latało po podwórku… Biały zniknął jak kamfora.
– Kiciula… – Puszkar podszedł do ledwie żywego zwierzaka. Ten cichutko popiskiwał.
– Julek, co się tam dzieje?
– Stara, dawaj ręczniki, wodę i spirt! – huknął w stronę żony – cholero, wyglądasz jak po spotkaniu ze zgarniaczami.
Szrama przez oko, spora rana na brzuchu…
– Co tu się działo? Czego ten kot wygląda jak spod kół wyjęty?
– A bo ja wiem? Sprał go ten biały.
– Sami mu nie pomożemy. Chodź do weteryniorza.
– No jo…
Po prowizorycznym opatrzeniu ran, zawinięty w gazy i stary ręcznik, trafił kot na ręce Puszkarowej. Nie miał siły miauczeć.
– Panie Julianie, co pan kotu zrobił? – lekarz złapał się za głowę.
– A lał się z jakimś drugim. Zabrałem biedaka.
– No dobrze. Co, żona tak dobrze go opatrzyła?
Ta tylko skinęła głową. Kot bacznie obserwował weterynarza, bał się, jednak chęć życia była silniejsza.
– Jak nazwiecie państwo koteczkę?
Halina spojrzała w bystre oczka stworzenia, pogładził delikatnie główkę.
– Luna – stwierdziła.
***
– Chodź tu cholero!
– Ale gdzie ty mnie…
– Dawaj na piąty, stopem się zabierzemy. Miłej służby Rafciu!
– Butów nie pogubcie! – rzucił na pożegnanie.
– Gdzie ty mnie znowu? – zapytał młody, gdy biegli po schodach.
– Kibel nam zaraz zwieje. Co ty, zapomniałeś, że do Działdowa dotrzesz, a przy dobrych wiatrach i do Iławy?
– A! Remont. Nosz skleroza…
Przy piątym stał kibello. Światła były wygaszone, tylko przy szafie NN w silnikowym ktoś się kręcił.
– Wszelki duch, panie Michale!
– Kopę lat, Marysiu! O i nasz Grześ się znalazł. A co wy tu?
– Chcieliśmy się na stopa zabrać.
– No, to będę miał do kogo gębę otworzyć w drodze. Siadajcie.
Nie minęło 10 minut, jak semafor zaprosił do jazdy po niewłaściwym. Wszechobecna łuna miasta powodowała, że niebo przybrało barwę ciemnego fioletu. Cmentarz choleryczny już nie straszył wyszczerbionym murkiem. W czasie remontu linii na Gdańsk doprowadzono go do porządku. Był ulokowany w „trójkącie” torów kolejowych. Pociąg nabierał prędkości. Wjechali na łuk, dalej hipermarket, zajezdnia MZA… Stolica zdawała się drzemać. Tylko ci, co musieli, krążyli po mieście. Woda w Kanale Żerańskim nie straszyła brudem. Wreszcie horyzont przybrał naturalną czerń nocy. Zaczęły królować lasy… Legionowo. Stacja straciła na swoim uroku. Wyrychtowano mosty przed Modlinem, tylko twierdza stała niewzruszona. Wszystkie, tak dobrze znane obrazy, migały za oknem, wprowadzając w stan hipnozy…
– To nie mój świat – westchnęła Marysia – gdzież ta moja aromatyczna kolej?
– Mhmmmm… I komu ty to dziewczyno mówisz? Zdałoby się takie coś, co by…
– … przeniosło człowieka w dawne, dobre czasy. Ano, sama to powtarzam.
– Aleście się mi rozmarzyli – odparł Grzesiek.
– Co za mgła?! – mechanik zaczął się denerwować – Od słupa do słupa nie widzę!
– E! A czy to aby nie 150V nie strzeliło?
– No przecież bym zauważył… Pierona! Czemu to nie elektrowóz…
– A skąd to stwierdzenie?
– Bo bym miał awaryjne wiadra.
Przeklinając pod nosem, na najbliżej stacji naprawił reflektory. Marysia dusiła się ze śmiechu widząc zaciętą minę maszynisty. Grzesiek z zaciekawieniem obserwował całą robotę, co dodatkowo było powodem do ataku kaszlu. Młody udawał mądrego, Michał nie zwracał na to najmniejszej uwagi.
– Nosz skurkowana! Znowu na słuch i co słup…
– Czego się pan tak denerwuje? Noc jest, na wsi ludzie śpią. Sama chętnie rzuciłabym to wszystko w diabły i rzuciła do domu.
– Mgła… – Grzesiek przełknął ślinę.
– Poranna śmietana do Braniewa albo Cynt, co? – ozwał się mechanik nienaturalnym głosem. Wypuścił z dłoni rączkę od kranu hamulca Knorra ST113. Mgła stała się jak gęsta śmietana z wieczornego udoju postawiona na noc.
O EN57-0038 krążyły legendy. A to co do jej wieku, a to hamulec, a to co innego. Samotnik. Tak najkrócej można skwitować. Tej jednostki (z przyczyn czysto technicznych) nigdy nie łączyło się w tandem. Zawsze w postojowych stała sama. Dumna i nieposkromiona…
– Cóż to za ludzie w przedziale? – zapytał młody i zaraz pożałował. Widok był, delikatnie mówiąc, paskudny.
***
Luna pomiaukiwała niespokojnie. Rany nie dawały spać. Legowisko miała ułożone tuż przy oknie. Gospodarz zerkał niespokojnie to tu, to znów tam. Znów w nozdrzach zaczął go świdrować zapach znad rzeczki. Wstał i zaczął wędrować po pokoju. Pojawiła się ryzykowna, aczkolwiek realna myśl.
***
– Masza! Nie idź tam!!!
Ale ona wciąż cofała się w głąb bagażowego. Jakby coś ją wciągało. Na pulpicie przeskoczył przełącznik. Syknęło powietrze. Drzwi otworzyły się na oścież. Cug był na tyle silny, że wciągnęło ją tam, gdzie nakazuje bezlitosna fizyka. Potem tylko krzyk… Czyli tak trafi do Dyspozytora.
Znów poszedł szmer sprężonego powietrza. Mechanik postradał rozum? Nie… Aż niemożliwe w swej prawdziwości…Przecież powinien wrzucić nagłe! Grzesiek pociągnął za hamulec bezpieczeństwa. Tylko czy był w stanie oglądać swoją Marysię? Siły i niewidzialne wektory nie mają litości nawet dla piękna.
– I co? Masz woreczek i łopatkę?
Grzesiek już tego nie słyszał. Leżał nieprzytomny na podłodze. Ocknął się dopiero wtedy, gdy spoliczkował go rewident.
– Wstawaj pan!
– Co to…
– Jak nic zemdlał pan. Pogotowia aby nie trzeba?
– Kto prowadził ten skład?
– Panie! Ta jednostka stoi od tygodnia zepsuta. Nie ruszyła się nawet na centymetr z tych postojowych. Jakby nie mundur – tu spojrzał wymownie na chudą postać – i sam fakt dostania się tu, uznałbym pana za żula.
– Boże… – złapał się za głowę.
– Czy aby na pewno nie trzeba pomocy? Lepiej na neurologię do Węgorzewa się nie udać?
– A w życiu! Już idę stąd. W głowie się kręciło, jednostki pomyliłem.
Wyskoczył na międzytorze. Łzy same cisnęły się do oczu. Miał do tego święte prawo. Mimowolnie sprawdzał wózek po wózku. Ten z silnikowego był opatrzony charakterystyczna smugą krwi. A więc to tak. Co tu jest snem a co jawą?! I kto sobie kpi z niego w żywe oczy? Dlaczego zabrał ją… Rozjuszony, pełen żałości zaczął bić pięściami, zupełnie na oślep, w pudło jednostki. Przestał, gdy pulsowały mu ręce, a na członie pojawiły się wgniecenia od uderzeń. Spojrzał na otaczający go świat. Teraz to tylko wybrać sobie słup, jak to onegdaj proponowano pewnemu kierownikowi w okolicach p. o. Skierniewice Rawka.
Dłonie aż pulsowały z bólu. Krew nadal znajdowała ujście w poprzecinanej skórze. Tylko czy to w ogóle istotne?
– Panie Grzegorzu!!!
Kto go w ogóle śmie nawoływać w takiej chwili?
– Panie Grzegorzuuuuuu!!!!! – dwa głosy nie dawały mu spokoju.
– Czego tam?! – warknął w stronę skąd dobiegało nawoływanie.
– A czego się pan tak wścieka? – zawołał nieco starszy głosik.
Skąd, do licha ciężkiego, znał tych ludzi… Nie miał ochoty na myślenie. Usiadł na szynie i oparł się o zgarniacz kibla. Ale zamiast spokoju, szumu wiatru i zapachu podkładów usłyszał chrzęst tłucznia.
– Co pan tu… Nasermater! Maciek! Ano dawaj wodę! – huknęła na brata.
– Gocha… No co ty. – Grzesiek nie był uradowany nadopiekuńczością znajomej.
– No ładnie! Tak ręce pokancerować.
Dłonie zostały opatrzone. Młody jakoś nie był tym zachwycony. Odlatywał w myślach gdzieś daleko…
– Ziemia! Gdzie mi pan odjeżdża? I co pan tu robi, że się spytam? – Gośka wcale nie dawała mus spokoju.
– Próbuję do domu wrócić. – odburknął.
– Na kacu, czy po pijaku? – palnął Maciek zanim ugryzł się w język. Na widok gromów z oczu siostry aż skulił się.
– Nie bij go. Wiem, że wyglądam jak zając na haju. Nieważne. Co tu w ogóle jest ważne…
– Nie poznaję pana. Gdzie ten nasz konduktor rozbyszaka? – spojrzała mu prosto w oczy.
– A czy to istotne… Dzieciaki, wracajcie do domu!
– Co to to nie. Albo pan z nami wraca, albo zostajemy tu wszyscy razem, co nie siostra?
– Ano! Chodźmy stąd szybko, bo nas husaria zmiecie.
Grzesiek mimowolnie drgnął. Powędrował z dzieciakami na peron. Kibel do Olsztyna jeszcze się nie podstawił, stał w postojowych czekając na zezwolenie. Młody znał to rodzeństwo jeszcze z czasów praktyk. Miłośniki dwa, ot pasjonaty. Jeździli po całym województwie gdzie tylko popadło. Umowa z rodzicami była prosta: maja się stawić na kolację.
Wyjazdowy dał na przelot. Gosia ni z tego ni z owego zaczęła otrzepywać rękaw grzesiowego munduru jednocześnie zerkała gdzieś w bok. Pojawił się trójkąt świateł. Grzesiek zaczął iść w stronę krawędzi peronu.
– A za demokratyczne Chiny Ludowe… – skinęła na brata i pociągnęli młodego w tył. Pociąg przejechał wznosząc tumany kurzu.
– Anioł stróż nie uchroni pana przed własną głupotą, więc czasami musi posłużyć się ludźmi. – niby od niechcenia stwierdziła Gośka. Intuicja znów jej nie zawiodła. Maciek na chwilę gdzieś zniknął, by po chwili wrócić z lodami.
– No, co tam u Dziadka? – zapytał.
– Co… U kogo…
– U pana Julka… Co się dzieje? Czego pan taki blady? – dziewczyna była mocno zaniepokojona.
– To nieistotne. A nasz Dziadek trzyma się dziarsko i remont przeprowadza z ekipą. I mała prośba, żebyście obeszli nasze nieczynne szlaki i nieco dokumentacji fotograficznej porobili. Za czas jakiś zabiorę was na spacer po naszej sztrece.
– A nasza pani kierownik?
– Ona… Ona… – zaczął mu drżeć głos – jest bardzo zajęta.
Wbił sobie paznokcie w dłoń, żeby grymas zrzucić na karb bólu.
– Ech… Daje w kość, trzeba ochłodzić. – Gośka wyjęła z plecaka lód w sprayu.
– Chodząca apteka. – mruknął pod nosem Maciek.
– Grabisz sobie…
– Spoko, siostra. – spurpurowiał.
Zabiegi przynosiły efekt. Na grzesiowej twarzy zaczęła się pojawiać ulga, która nieśmiało zerkała zza rezygnacji.
Podstawił się klibello. Wsiedli gdzieś do silnikowego, po zacienionej stronie.
– No, ręce trzymamy na stoliku.
– A po kiego?
– Żeby nie spuchło gorzej.
Po mału wracała pogoda ducha. Typowe dla choleryka. Impuls jest bodźcem do konkretnych działań. Czy dobrych, okazuje się dopiero po fakcie. Gdyby nie ta dwójka, Grzesiek popełniłby jakąś nieodwracalną głupotę i tyle by było z pieśni. Rację ma ten, kto wyznaje zasadę, iż ludzie są sobie nawzajem zsyłani jak te anioły, aby jeden drugiego ratować przed własną głupotą, czy innymi problemami.
– Co takie oczy? – zagadnęła Gośka.
– Nie przejmuj się mną… – odparł młody kolejarz zapatrzony w uciekający krajobraz.
– Zapuchnięta twarz i nie przejmuj się. Aha! A po suficie brutto jeździ i trąbi. Co jest?
– Małe problemy. Tyle w temacie.
– No tak, tak. Jeśli miałby być one małe, to czego tak płakać.
– I ukryj tu co przed kobietą. Gocha, opowiem ci kiedyś. Nie czas i miejsce na to.
Maciek jak zwykle siedział zaczytany w swoją ulubioną serię: FNiN. Swoja drogą bardzo dobra lektura. Śmiechu co nie miara i nieco adrenaliny. Tak minęła podróż do Olsztyna. Młodsze pokolenie doszło do wniosku, że znajomego konduktora trzeba odwieźć do domu, co też zrobili. Pożegnawszy się wrócili do siebie.
Jak pusto było w Wilknitach… Pod kuchnią nie strzelał ogień, Filemon poszedł gdzieś na polowanie. Dom zdawał się być pusty, wypalony. Zniknął radosny śmiech i ta serdeczność. W sieni, na haczyku wisiał marysiny fartuch i chustka czerwona jak ogień. Wszystko to było przesiąknięte jej zapachem. Ech… Teraz pewnie znajdą ją gdzieś na szlaku, zbiorą, a potem kazać będą przyjechać i rozpoznać. Tego najbardziej się obawiał.
– Dlaczego mi ją zabrałeś… –szepnął.
Nie mógł usiedzieć w domu. Wsiadł na rower i w te pędy pojechał do Lelkowa. Po drodze wstąpił do sklepu po jakiś gościniec, potem wrócił na tor. Glajsy lśniły w słońcu, wszędzie panował regulaminowy ordung.
– …помилуй. – westchnął. Bał się kręcić po stacji. Było aż nadto oczywiste, że nikt tam nie jest bezpieczny. Zjechał z nasypu łapiąc wiatr we włosy. Na pełnej szybkości wjechał na podwórko.
– Wszelki duch, Grzesiu! Gdzieś ty był, co?
– A szkoda języka strzępić, pani Halinko.
– Nie opowiadaj, ręce ładnie pokancerowałeś.
– Efekt pozbywania się negatywnych emocji.
– Aż tak? Chodź na górę, obejrzę ci to.
Gdy tylko weszli do pokoju, kotka uniosła główkę, spojrzała na młodego i cichutko miauknęła. Jakby chciała się przywitać.
– Oj, Luna… Obudziła się biedna.
– Skąd ten kot i kto go tak załatwił?
Puszkarowa opowiedziała pokrótce, co się działo na podwórzu. Grzesiek nieco pobladł.
– Ale skąd ten kot…
– Julek powinien niedługo wrócić. A kot… No cóż, nie bez kozery Marysia tak lubi Filemona…. Grzegorz!
Młody wbijał sobie paznokcie w dłoń. Ale w jego mniemaniu mało co to pomogło. Zaczął przeklinać na czym świat stoi. Wściekły na wszystko i wszystkich, a zwłaszcza na siebie, zaczął kopać z całej siły w metalowy szkielet kaflowego pieca, który potem stał w pokoju. Robił to bez opamiętania, aż cała konstrukcja dzwoniła. Pięści już nie wykorzystywał. Rozciął sobie łuk brwiowy.
– Dość!!! – Puszkarowa chwyciła go za ramiona i pchnęła na łóżko.
– Dlaczego…
– Sieczkę masz pod sufitem?! Zgłupiałeś do szczętu?!
– Dlaczego…
– Spokój!!! – huknęła jak na rozwydrzonego dzieciaka.
Z Grześka uszła całą para. Gospodyni zaczęła delikatnie oglądać brew, czy aby szyć nie trzeba. Luna wygramoliła się z legowiska i ułożyła się na stopie chłopaka. Przyjemne ciepło zaczęło się rozchodzić po kościach.
– Dlaczego… – skulił się.
– Serdeńko, co ci? Czemuś tak się pokancerował?
– Moja przewodniczka… – dusił w sobie słowa.
– Co jej? Grzesiu? Ej…
– Dlaczego mi ją zabrali?
Luna zasnęła. Cisza, która zapanowała wokół raniła uszy bardziej niż ryk silnika przy starcie odrzutowca.
– Czekaj, czekaj. Kogo?
Odpowiedzi nie usłyszała. Zamiast tego zobaczyła dedykacje na odwrocie medalika i łzy, które raz po raz obmywały go z niewidzialnego kurzu.
– To niemożliwe.
– Zabrał mi ją! Została mi ta najcenniejsza rzecz: medalik. Jakby przeczuwała…
– Chłopie, co się dzieje?
– Nawet nie wiem, gdzie jej ciało…
– Nadajesz jak Enigma. Weź oddech.
– I?
– Co i? Mów.
– Dlaczego…
– Nie zacinaj się jak płyta. Spokojnie.
– Mieliśmy składakiem dotrzeć do domu. A to było jakieś cholerne widmo!
– Гопуньку, hamuj. Nic ci nie grozi.
– Ech… Z podmiejskiego kibla zrobiło się coś w stylu braniewiaka, tego co na pełnym gazie zaiwaniał, a mechanik mało nie zszedł ze strachu. Te postacie… – znów potrzebował chwili na uspokojenie się – Upiory jakieś, sajgon, mieszanka wybuchowa… Potem tylko drzwi się otworzyły i wciągnęło ją… Dalej nic nie pamiętam. – wyraźnie mu ulżyło, zrzucił z siebie ciężar.
– Co, zemdlałeś? – ozwał się ktoś trzeci z nutką ironii w głosie.
– Tak… Kto to?
– No ładnie. Po prostu pięknie. Grzesiu, musimy podkurować cię z tych ran. I nie zadawaj durnych pytań. Ludzi nie poznajesz?
– Mam z tym problem.
– Daj mu coś na uspokojenie, bo mu serce nie wyrobi na zakrętach.
– Maszeńka tak mawiała… – jęknął.
– I co my się tu z tobą mamy… – odparł smutno Puszkar.
Sam fakt, ze Marysia odeszła na Wieczną Służbę, nie pomagał. Znów nastała cisza przerywana płytkim i niespokojnym oddechem Grzesia. Za to reakcja Luny była co najmniej dziwna. Zaczęła ocierać się główką o nogę młodego, na więcej nie miała siły. Jak gdyby chciała rozluźnić całe napięcie, pocieszyć i dać swoistą gwarancje, ze wszystko będzie dobrze. Mogło się to zdawać naiwne, ale kocia natura ma swoje prawa.
Po jakimś czasie Grzesiek otrzymał „kufel” gorących ziół. Nieco się rozluźnił.
– Masz dokumenty z Breslau?
– Jo! I kilka książek, w tym kroniki dyspozytorskie.
Na stoliku przy kąciku mola książkowego rozłożyli papiery. Strych napełniała woń świeżej siekierezady. Zaczęli sprawdzać, co, gdzie i kiedy jeździło. Swoja drogą, cykliczny rozkład jazdy jak się patrzy. Znajdowali kolejne elementy układanki. Był czas, gdy wojskowe transporty były poprzeplatane z regularnymi pasażerskimi. Z wykazów można było wywnioskować, że były spore problemy z infrastrukturą. Niektóre odcinki były pozamykane na amen. Do Cynt było czysto. Im bliżej Królewca, tym sprawa miała się gorzej.
Puszkarowa ściągnęła męża na przymusową przerwę do ogrodu, gdzie przyciszonym głosem zaczęła mu wykładać swoje przypuszczenia.
– Coś ty kurna powiedziała?!
– Innego wychodka w okolicy nie ma i nie będzie.
– Jakiego wychodka? – zdziwił się.
– No ten, no… Wyjścia, to chciałam powiedzieć.
– Czekaj no! I że ja mam niby do tego rękę przyłożyć… A jak nie wypali? To się będziemy mieli z pyszna!
– Zaufaj mi. Ostatnio inaczej to rozwiązaliśmy, ale widzisz, niewiele z tego pożytku.
– Bożyczku… – pokręcił głową.
Gdzieś w wysokiej trawie, obok starej jabłoni rozgdakała się najsłynniejsza puszkarowa kokoszka, zwana Wasylką. Jajka zawsze chowała po najdziwniejszych zakamarkach. Nawet stare gumofilce były dobre. Najwidoczniej hołdowała zasadzie, że im dziwniejsze gniazdo, tym lepiej.
– Ot zaraza wybrała sobie moment! Ano poszła mi na podwórze! – pognała niepokorną kokoszkę – No tu się ta cholera niosła!
– Wreszcie ludzka kolacja będzie. – gospodarz zacierał ręce.
Słońce zaczęło chować się za horyzontem. Pod puchowa pierzyną utkaną z mgły i z cicha pojawiającego się babiego lata układał się świat znany za dnia. Jak pisał psalmista, człowiek pracuje dożywszy do zachodu słońca, później tylko nocne zwierzęta wypatrują swej zdobyczy. Na źdźbłach traw pająki tworzyły swoje małe dzieła, które w świetle zachodzącej gwiazdy dnia przypominały tarcze strzeleckie. Krople rosy oznaczały trafne strzały. Na łowy wybrały się sowy i lisy, popłoch zapanował w kurnikach. Przyroda biegła swoim niezachwianym rytmem.
Torowy obszedł swój odcinek i zadowolony wrócił do swojej siedziby. Tor trzymał się wręcz doskonale, pomijając małe mankamenty, ale tym już mieli się zająć fachowcy z Królewca. Nafty w czarownicach było aż nadto. Podciągnięte idealnie pod szkła semafora zakazywały wjazdu na stację. Taaak… Zapowiadała się spokojna noc.
Puszkar będąc w posiadaniu cegiełki z dodatkowymi wytycznymi, aż zacierał ręce z zadowolenia. Odnalazł najbardziej interesujące go przelotki. Śmiał się na samo wspomnienie kozy, która zwarła szyny. SBL-ka mało nie zwariowała. W sytuacjach stresowych często przywoływał z odmętów pamięci takie scenki. Czuł się jakoś raźniej.
– Bierz latarkę i ten kwadrat. – wręczył Grzesiowi troszke podrdzewiałe przedmioty.
– Ładne zabytki! Sygnałówka z kwadratem pamiętają chyba początek XX wieku.
– Szkopy różne akcje z zamkami miały. Na wszelki. A teraz marsz pod wjazdowy od Głębocka.
– P-po co?
– Sygnał wątpliwy wypadałoby poczynić.
– Eeeee…
– Luz. Zbijemy prędkość. O drugiej jest przelotka.
– Co kurna?!
– Pośpiech. Wgramolisz się i podiwanisz cegiełkę, może tam jeszcze kilka innych drobiazgów. Co ci się nawinie. Jichniejsze R7 mile widziane.
– A co mi tam. Protestować nie będę. Wsio ryba.
Julian zasępił się. Chłopak wyraźnie straciło ochotę do życia. Niby nie dziwota, ale jeśli… W sercu starego pojawiła się nutka nadziei. Przecież Grzesiek na jego oczach usychał z tęsknoty. Jakoś eschatologia nie pasowała do zaistniałej sytuacji. A może zwyczajnie nie dowiedział się o wszystkim?
– Jak tam twoje dłonie? – zapytał, gdy wychodzili z domu.
– Da radę. Opatrzone porządnie, a po drugie na mnie goi się jak na psie.
– Dobrze. Załóż to.
– A skąd takie cudeńko…
– Nieistotne. Załóż.
Puszkar pomógł ubrać się młodemu w stary mundur z charakterystyczną stójką. Współczesne spodnie całkiem przyzwoicie komponowały się z górą.
– Jakby co, nie daj Boże, będzie mniejsza draka. Patki masz konduktorskie, także luzuj. H-21 niewiele się zmieniło od czasu powstania kolei.
– Grzesiu – w sieni pojawiła się gospodyni – uważaj na siebie. I zaufaj, nigdy nie jesteś sam.
Po krótkim pożegnaniu dwaj kolejarze powędrowali pod wjazdowy. Młody starał się jakoś obudzić. Ogarnęło go otępienie, jakby się najadł Propranololi hydrochloridium. Puszkar musiał podwójnie uważać. Raz, żeby mu przypadkiem chłopak nie zboczył ze ścieżki, dwa, wolał nie mieć gości. Mgła utrudniała wędrówkę. W nocy każdy kamień zmienia miejsce.
Semafor był już podany. Z wykazu ostrzeżeń wynikało, że rozjazd ledwo trzyma się kupy. Gdyby coś próbowało przejechać z prędkością większą niż 15 km/h, zaczęłoby orać podkłady. Puszkar i tak swoje wiedział. Sygnał wątpliwy bardzo by pomógł. Delikatnie spuścił do połowy szkła lampę. Sygnał był ni w pięć, ni w dziesięć, biorąc pod uwagę ustawienie ramion wjazdowego. Grzesiek patrzył zdziwiony na poczynania starego maszynisty. Machnął na to ręką i przysiadł na srebrnej nitce toru dodatkowego. Julian złapał go za kołnierz i postawił do pionu. Nie musiał nic mówić. Wyraz twarzy miał marsowy.
Lekki wiatr zaczął poruszać wierzchołkami drzew. Mgła jakby straciła na sile.
– Jak nic zbije do zera… – mruknął pod nosem.
– …albo porachuje mi kości.
– Słuchaj no! – potrząsnął młodym – Burdel, załamanie czasoprzestrzeni. Tu nic nigdy nie trzyma się ładu i składu. My musimy być szybsi.
Pisk tarcia stali o stal niósł się w oddali. To co głosił WOS było jedno, a to co głosił semafor wzbudziło lekką konsternację człowieka siedzącego po prawej stronie parowozu. Jechać ile fabryka dała na zaworach?! Kto mu dał przelot jednocześnie ściągając go na bok?! Wściekły jak stado szerszeni wyhamował skład pod semaforem i zaczął ciskać bluzgi w stronę budki drogowca. Pasażerowie z zaciekawieniem obserwowali komiczną scenkę. Do rozjuszonego mechanika dołączył chórek złożony z młodego konduktora i pomocnika. Zaraz jednak ucichli, gdy zrugał ich kierownik.
– Wskakuj… – Puszkar uczynił delikatny gest na czole Grześka.
– Najlepszego…
A w przestrzeń poszło najczystszą polszczyzną:
– Dureń skończony!!! Maksymalną chyżość!!! Ja ci dam wale!!! – wrzeszczał na pół wsi maszynista. Kierownik puknął się w czoło. Zupełnie zbity z pantałyku dał na odjazd. Pociąg ruszył, koła szybko złapały szyny. Snop pary poszedł w przestrzeń. Zanim ktokolwiek zdążyłby powiedzieć „paralelizm składniowy”, w oddali zniknęły końcówki.
– Alem go wysłał do diabła… – pomyślał przerażony Puszkar.
Stukot kół niósł się w czasoprzestrzeni. Raz przemknął przez wody rzeki Warny, raz odbijał się od ściany lasu. Przez otwarte okna wpadał chłód jesieni. Było to o tyle dziwne, że do żniw brakowało jeszcze około tygodnia. Pęd powietrza i woń wilgotnych drzew orzeźwiała.
Grzesiek przemknął się przez kilka wagonów. Był to pociąg pośpieszny, bo i pudełka były lepszej klasy, i podróżni prezentowali sobą elegancje i nienaganny styl bycia. Młody starał się być spokojnym, nie wykonywał nerwowych ruchów. Zachodził w głowę, czemu jeszcze nie spotkał nikogo z drużyny konduktorskiej. Ktoś złapał go za rękę, serce mimowolnie podjechało mu do gardła.
– P-p-pani Buśkowa… – stanął jak wryty.
– Trzymaj. – wręczyła mu „rondel” Pruskiej Kolei Wschodniej. Wcisnął czapkę na głowę i zasalutował z uśmiechem, jednocześnie trzasnął obcasami. Skąd u licha tu Buśczycha… Tyle czasu mineło od tragedii. No, w takiej sytuacji to przyjemność zobaczyć znajomą twarz.
Pociąg nagle zahamował. Wilknity… Widział swój dom. W kuchni ktoś się krzątał. Niemożliwe, szczególnie o tej porze. Przetarł oczy: w oknie nadal było zapalone światło. Zamrugał oszołomiony. Dopiero po kilku sekundach skojarzył, że stoi obok przedziału służbowego. Drużyna stała na peronie. Grzesiek wsunął się do środka i wsunął za pazuchę najpotrzebniejsze papiery. Odjazd.
– Помилуй м’я... Помилуй... – szepnął.
Zanim pociąg zdążył nabrać prędkości, młody był już w połowie składu. Nieoczekiwanie ktoś wciągnął go do przedziału.
– Nie spieprz tej roboty.
– Bo będziesz gorzko płakał.
2011.01.19 18:11
2011.01.19 18:11
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz