Archiwum bloga

sobota, 31 marca 2018

Opowieść tkana wieczorami cz. I

Wstęp.
Wchodząc w świat kolei mimowolnie akceptujemy jej postrzeganie świata. Z poziomu dwóch stalowych szyn, które pędzą ku horyzontowi, a nawet i za jego granicą zdają się nie mieć końca. Skoro udało się jej złapać nas w swoje sidła, musieliśmy ją pokochać. Każdy na swój sposób, acz charakterystyczny w jednym punkcie: Demon Ruchu wchodzi w strukturę ludzkiego bytu... Czy dacie się zatem porwać w wir? Czegoś z pogranicza metafizyki i nieznośnego bytu?

I.
Kap... Kap... Kap... Strużka deszczu spływa po przemoczonych włosach, delikatnie łamie się jej szlak na kościach policzkowych, by wreszcie mogła zginąć za kołnierzem. Nie widać nic, na takim odludziu latarń nie ma co się spodziewać. Noc. Jej nie da się zbadać rozumem, jej znakiem szczególnym jest wzmożona gadanina uczuć. 
Chrzęst. Ostry i toporny. Znany jak poranna pajda chleba z masłem... Z każdym krokiem staje się co raz bardziej natarczywy. Wtóruje mu głuchy odgłos drewna. Czasami cichną, w tej pauzie słychać jedynie oddech i kolejne krople spadające na kołnierz. 
Szum. Tak cichy, że aż niezauważalny. Świadczy tylko o jednym - gdzieś czai się materia nieożywiona, w którą duszę tchnęła ludzka ręka. Metaliczny klang. Już czas, by buty oczyściła trawa. I znowu chrzęst.
W ciemności wybija się światło. 
Syreny potężne jak okrzyk gromu.
Jeden długi sus.
Trzask zamykanych drzwi. 
Znajome twarze i pochylona nad księgami sylwetka. Sami swoi. 
Depo.

Pr, 10 października A.D. 2016 

  • 2016-10-10 23:33

Stalowy czyściec

 Oczy bystre, strzelające po bokach, by nie wpaść pod koła lub ręce SOK-isty. Nogi przeskakujące nad szynami, ocierające się o krzewy, uciekające przed własnym przeznaczeniem. I serce tłukące się w piersi w rytm ciężaru towara.
I na moment nastaje lekka cisza, muskana syrenami z oddali.
Duch ulatuje ku światłu zieleni, wydobywającemu się z ciemności. Chwilę później sztreka zaczyna gadać szumem, a niewiele później za smyczkiem ciężar kół znów pędzi przez czasoprzestrzeń.
I dalej, dalej, dalej!
Z wiatrem we włosach, muzyką stali, pędź duszo ku dalekim światom, wiedziona srebrem, okraszana światłem semafora! 
A potem tylko kropelki rosy wygrywają niespokojną nutę na drutach telegrafu, milknąc za hałasem pociągu znikąd... 
   I przed czym człowiecze uciekasz? Gdzie rytm biegu przeistacza się w rumor kilkusettonowego monstrum? Dlaczego to robisz? Dlaczego ciepło krwi zamieniasz na gorąc metalu? Cóż ci u diabła strzeliło do łba, by próbować? Zamiast walczyć, szukasz zguby… 
   W ciężarze rytmu i basie syren staje w torze postać z rozwianymi włosami. Nie szuka już życia, lecz złączenia z innym jestestwem. Więc nie przejdzie na drugą stronę, Naczelnik nie pozwoli odpocząć. Będzie szargać w ogniu wyziewów i woni spalin. Będzie tłuc się niespokojnie w metalowym sercu, gonić niedościgniony czas, który stanie się wyznacznikiem jej doli. Będzie świadoma swego położenia i nie zapomni kim była. 
   Łomot kół i krzyk przerażonego człowieka. Wycie syren i pisk maltretowanej stali. Tego chcesz, o piękna, o dumna i niepokorna istoto? Czy tego pragnie twa dusza? 
   Wiatr krzyczy z burzą, spycha ze srebrnych nici ułożonych na drodze, ona jednak nie poddaje się sile natury, nie słucha zawodzenia Anioła Stróża. Rozkłada ręce i odchyla głowę, by połączyć się ze stalą. Nie pomoże już nic. I zostanie tylko ulewa zmieszana z piaskiem, rdzawy ślad na czole i niedopowiedziana śmierć. Śmierć? Nie. To nie było tak. Przerażony człowiek biegnie z latarką wzdłuż składu, opierając się żywiołowi i szuka, szuka, szuka… Może jednak wiatr zdmuchnął ku brzegom. Nie… Z szeroko otwartymi oczami patrzy w nieboskłon pokryty czernią, przetykany nićmi błyskawic. Ciało poskręcane w dziwnej pozie nie mówi już nic. 
   W ryku spienionej wody i wściekłości burzy, kuli się człowiek wewnątrz stalowego kolosa. Tłumiąc wszystko co ma w sercu prosi o pomoc. Nie dla niej, dla siebie.
− Coś ty najlepszego zrobiła… − szepcze zaciskając powieki. 
   Radio skrzeczy, trzeszczy wraz z gniewem niebios. Rzeczywistość ginie w ulewie i krzyku duszy wewnątrz stalowego kolosa. Więzienie? Kara? Czyściec? Nie.
To druga szansa.

Na granicy bytów... A. D. 2015 3 XII

  • 2015-12-17 20:27

PPP - wszystko co w pacjencie...

 Pierwsza pomoc przedmedyczna. Temat rzeka, ale wcale nie taki nudny. Nawet moje palce zaatakowane przez krwiożerczą tarkę i własną prywatną cholerę, potwierdzają, że działania ratunkowe mają to coś. Tak czy siak, student na zajęciach będzie robił wszystko, oprócz tego, co trzeba. A w notatkach lądują mądrości wykładowcy. No to jedziemy z tym koksem :P

„Zajęcia będą wam wchodzić do głów jak… czopek! Nie zaśniecie.”
„Mi nie przeszkadza strój elegancki, po 20 latach na karetce wszystko widziałem. Nie mniej, jestem lesbijką i bardzo lubię panie.”
(Jak ma się szanowna ferajna ubierać na ćwiczenia z pozycji ratowniczych…)
„Wszystko, co w pacjencie – należy do niego. Jak mu grabie wbili, to zostawiamy. Bo zgodnie z zasadą, co w pacjencie…”
„Nie próbujcie mówić racjonalnie do pacjenta, który jest na adrenalinie! Taki gość nic nie skuma! Ze średnio ogarniętego faceta nagle macie upośledzonego w stopniu lekkim. Z tego mamy równanie adrenalina = -50 IQ.”
„My tu gadu-gadu, a dyskoteka płonie…”
„Nie palić, nie ćpać i przychodzić w miarę trzeźwymi na zajęcia.”
„Niech się nikt nie obraża, będziemy się wyrażać na zajęciach. Jeśli kogoś wku*wia przeklinanie, niech przywyknie, pacjent nigdy nie przebiera w słowach. A zwłaszcza na mocnej adrenalinie.”
„Dzieci kochane – przeklinamy. Lepiej rzucić kilka k i ch niż przywalić osobie, która akurat stoi obok.”
„Testosteron + adrenalina = świniobicie”
„Nie dyskutuj z człowiekiem na wysokiej kur*ie.”
„Jest niebezpiecznie? Wiać! I wzywać pomoc ze strefy bezpiecznej… Jeśli lata po sklepie pan w turbanie z maczetą, wiej i nie ładuj się w sam środek akcji.”
„Jesteście z dzieciakami? Najpierw one, bo może się skończyć źle.”
„Ucierpiał przy udzielaniu pomocy? Działał jako funkcjonariusz państwowy – renta mundurowego się należy.”
„Ona reaguje jak mój zaprzyjaźniony kot…”
(o reakcji koleżanki na hasło „wycieku z pacjenta”)
„Róbcie sobie sweet focie, róbcie samochodom, dzieciom, żebyście mieli dokumentację w razie ewentualnego przesłuchania na komendzie.”
„Ratuj, rąb, wybijaj szyby, tnij ubranie – wojewoda płaci!”
(o ewentualnych stratach podczas akcji ratowniczej)
„Trzymanie teściowej za szyję przez 15 minut, żeby uśmierzyć jej kaszel, to nie jest pierwsza pomoc!”
(o tym, jeśli w trakcie zejdzie nam pacjent)
„O ku*wa! Mój nowy płaszczyk!”
(o urazach psychicznych w trakcie wypadków i ratowania, a także narządach na ubraniach)
„Dzieci pedagogów są najbiedniejsze…”
(co prawda, to prawda…)
„Najważniejsza zasada: mieć oczy i uszy wyczulone jak sonar. Najpierw sprawdzamy czy nas prąd/gaz/jakaś inna cholera nie zabije. Następnie patrzymy od kogo możemy dostać po ryju, w razie czego możemy walić na odlew, przecież działamy jako funkcjonariusz publiczny. W dalszej kolejności sprawdzamy, który pacjent wymaga najpilniej pomocy, wcale nie ten, który najgłośniej drze papę. Nie narażamy się na niebezpieczeństwo i nie wskakujemy za klientem do szamba. A w międzyczasie zabezpieczamy miejsce zdarzenia. Żeby nie polec na słynnym polu CHAŁY!”
„Schemat postępowania ratowniczego jest prosty. Oddech. Jak go mamy, sprawdzamy wycieki, bo co w pacjencie… Kości miejcie w poważaniu, chirurg to poskłada, jeśli unormujemy pierwsze dwa punkty.”
„Gaśnica, jak sama nazwa wskazuje, służy do wybijania szyb.”
„Bar mleczny Biedronka polecam na Grójeckiej. Tylko trzeba torebek pilnować!”

  • 2014-10-11 20:08

Nici z szyn utkane w mieście nimi pisanymi

 Miasto utkane z szyn. Utkane ze srebrnej materii i bieli chmur. Miasto malowane światłem latarń, ludzkich oczu, reflektorów maszyn. Miasto przedziwne, bo na wpół umarłe… Dlaczego? Pięć wiorst na wprost, to niedaleko, a całkiem inny świat. Skrzypienie schodów i stukot obcasów na nielakierowanych stopniach. Prosta poręcz zabezpiecza przed upadkiem w głąb. Niezmącona cisza wita wraz z chłodem wieczoru. Zaprasza w podróż, przedziwną, bo w materię minioną, bez wyjaśnień, a jedynie w stanie rzeczywistym.
   Srebro prowadzi, gdzie ludzka noga dawno nie stanęła. Najpierw bruk, później szyny, a za nimi szum tramwaju ocierającego się obręczami o odbojnice. Dziwny pisk. Skrzypiec, które znają tylko wysokie tony, przewiercające umysł. Po chwili stapiają się w całość, rytm nadaje stukot kół na złączach. Echo sprzed stu lat. Zwariowany świat!
   Miasto utkane z szyn. Utkane z pracy rąk ludzkich. Historia utkana nićmi wielu istnień funkcjonujących w oparach kręgu zamkniętego za ozdobną bramą… Ona jedyna przetrwała i świadczy o minionym. Wystarczy przystanąć i jej dotknąć. Będzie snuć swą opowieść, jak wiele rąk chwytało subtelne zdobienia, jak wiele nóg przeszło jej granicę. Zna ciepło ognia, pary i milionów iskierek wydobywających się spod kół, w mieście utkanym z szyn. Spowita mrokiem stopniowo traci swą urodę, to co było za nią przestało istnieć. I tylko czasem spoziera na ocalone domy z czerwonej cegły. Tak… One ostały z zagłady czasu, drzemią czekając na nowe. Nie dla nich dzisiejszy szum, chcą wrócić do tego, co umarło. To, co w nich teraźniejszość zaszczepiła nosi imię marazmu. Bo nić życia przestała tkać razem z szynami i puchem pary. Odeszli ludzie. Odszedł gwar i radość. Zostało tylko dziwne uczucie pustki i odrealnienia.
   Do miasta utkanego z szyn czasami powracają dawni mieszkańcy sprzed stu lat. W tej dziwnej nocnej ciszy usłyszą każdy szept, a sami niemymi wargami wykrzyczą w żalu „zwariowany świat!”… Bo cóż zastali? Rzeczywistość wyjętą z praw logiki, która ma się nijak z ich marzeniami i dziełem, które pozostawili. Odebrano nitki pracy, dolę miasta zapisaną w kobiercu historii muszą tkać szyny, światła tramwajów i najmniej trwałą poświata neonów.
   Oczy nawet nie chcą spoglądać na niszczejącą urodę kamienic. Tam, w bramach dzieją się cuda, o których śnić można jedynie po wypiciu bliżej nieokreślonego alkoholu piwnicznej produkcji. I cóż, że tracą wzrok? Daremna szukać tego, na co można by popatrzeć. Nie ma rąk, nie ma ludzi, nie ma nitek…
   W półmroku, w wyszlifowanych główkach przegląda się na wpół umarłe miasto. Kolory uciekają przed nocą, a wtedy oblicze staje się obrazem umęczonej duszy. Krew. To ona przenosi życie, napędza je. Potrzebują się, bo jedno bez drugiego nie będzie istnieć. Z każdą krwinką pojawia się nadzieja, a nuż uda się pokonać zmorę tego grodu z rzekami ukrytymi pod powierzchnią ziemi. A przecież tyle lat tak pięknie żyło.
   Noc pokazuje prawdę o mieście utkanym z szyn. Z czarnej masy wyzierają iskierki oczu i świateł. I cóż z tego, że nie pasują do tego zabieganego świata? Niech będą materią XIX wieku, przecież wtedy rodziło się, osnute pieluszkami pary wodnej i dymu. Każdy przecież zaczynał od ziarenka pyłku, nitki, najdrobniejszej monety, pomysłu, który przecież był nierealny, a jednak zamienił się w cegłę, pręt, parę, stukot kół… W contrze do marazmu stoją marzenia, które będą silnymi, jeśli ręka przerysowanej rzeczywistości nie odetnie im skrzydeł.
   Piski kół, melodia życia, przeciągłe syreny gdzieś z szerszego toru niż tramwajowe. Może to chociaż obudzi miasto utkane z szyn?
Łódź – Pruszków, A.D. 2014, 21 września

  • 2014-09-22 00:42

Ty zgago pierońska, modernizacjo zakichana!

 Była filozofia, czas na rzeczywistość. Jak gdaczyć, to gdaczyć, nie mam zamiaru się w tej materii ograniczać z przyczyn naturalnych i obiektywnych, gdyż nie jedna dusza podziela moją opinię na temat tej pierońskiej modernizacji. Dotarła zmora nieczysta i w mój kawałek czasoprzestrzeni, mąci przeokropnie, nerwy psuje aż niemiło. Ostatnimi czasy nawet czarny humor szlag trafił. Bywają dni, że już – już chcemy otwierać szampana i fetować dzień bez utrudnień, ale jak to bywa, wieczorem zawsze coś się musi rypnąć. Ale od Adama i Ewy.
   Mamy dwa układy – podmiejski (4 i 3) oraz dalekobieżny (1 i 2). Od tego musowo rozpocząć. Ceregiele zaczęły się od remontu „jedynki”. Rozbebeszyli, zerwali tor aż po świętą ziemię, przekopali, rychtowali, kombinowali, dawali do wiwatu i tak dobre kilka miesięcy się certolili. Jako że jednotor, wpuszczali część składów na układ podmiejski. Zaczęło się gderanie, a że się opóźniają osobowe, a że przelatuje przez peron na pełnej mocy, a że nie widać, a że to, a że tamto. Ile było tłumaczenia, ile gadania o nieprzekraczaniu magicznej żółtej linii, słuchaniu zarówno megafonów jak i patrzenia dalej niż na ekranik telefonu, bo inaczej zdmuchnie cię pod koła baranku i nie będzie czego zbierać (zadziałał dopiero argument, że w peronach jest przysłowiowe sto, doraźnych brak). Uch! Przeżyliśmy to, mimo kwadransowych opóźnień (zjazd z dalekiej na podmiejską, odkręcenie blokady i kilka innych pierduł). W przysłowiowym międzyczasie stawiano bramki do podwieszenia sieci trakcyjnej, co wiązało się z weekendowym ruchem po jednym torze. Postawili, wrócilim do normy. Kolejnym powodem do nerwów są ekrany przy szlaku. Nosz kurdabalanc! Nie ma nic bardziej męczącego niż jednostajna, zielona ściana tuż przy oknie. Spacerniak, jak babcię kocham! To jak z jazdą na autostradzie, monotonia, monotonia i głowa sama się kiwa, aż nie zaśnie. Wiedenka zdążyła wrosnąć w koloryt okolicy. 170 to chyba wystarczający czas, aby kilka pokoleń przestało zauważać, że coś tam jeździ, coś tam trąbi. Kasa leci, ja szaleję. Po tym, jak zobaczyłam Jesionkę (takie sioło za Dżyrandolem w stronę Skier, ostatnie z ziemnymi peronami po trasie) obwarowaną tym tałatajstwem, doszłam do wniosku - świat się kończy, na czas podróży środki nasenne i broń Boże nie patrzeć w okno, bo się zdołuję spacerniakiem. Upłynęło nieco wody w rzece Utracie, ZTM i KM szumnie ogłosiły: od 22 maja jeździcie po jednym torze. Tradycyjnie obsuwa wyniosła kilka dni, bo pajęczaki (panowie energetycy znaczy się) z czymś tam nie zdążyli. Plan ambitny mają, bo podwieszenie nowej sieci trakcyjnej i fizyczna likwidacja starych słupów. Tor nr 3 wyłączono z ruchu. I się kurna rozkręciło na dobre... 
- Ile k##wa można stać pod Włochami?!
- J###ć PKP!!!
   Zaczyna się niewinnie od dyskoteki na semaforach. Pokazuje to jakieś dzikie węże, nie wiadomo po cholerę i co znowu nawaliło. Raz czy dwa się pokaże i zniknie. Ziarno zostało zasiane. Ale z czasem…
- Gdzie ten cholerny pociąg?!
- Pociąg osobowy z Grodziska Mazowieckiego do Warszawy Wschodniej przybędzie z opóźnieniem około dwudziestu minut!
- Pi*****na kolej! Znowu coś się zj****o!
   To tylko próbka tekstów przemieszana z komunikatami megafonowymi. 
   I tak mogłabym mnożyć i mnożyć, i mnożyć, i mnożyć... Jednotor jest równoznaczny ze świętym przestrzeganiem rozkładu, pilnowaniem czasu oraz stawaniem na rzęsach w celu utrzymania przepustowości. Dobrze, że jedynkę daleką wreszcie zrobili, to chociaż do Mafiozowa jest święty spokój. I wszystko by się wzorowo zgrało, dośpiewało, gdyby nie urządzenia sterowania ruchem. Nie ma dnia, żeby coś nie padło. A przez radio, niczym mantra płynie stała gadka ze zmiennymi częściami:
- Rozkaz pisemny "S" dla pociągu.... działka [i tu jej nr w zależności od poziomu burdelu]...
   Na chaos składają się stałe części, rozumiane pod zdechłą samoczynną blokadą liniową (lub mecyjom jej podobnym), telefoniczne zapowiadanie pociągów, wypuszczanie czegokolwiek w odstępie co kwadrans, ciągłym dyktowaniem rozkazów, warunkami atmosferycznymi, a także licho raczy wiedzieć co jeszcze. Rozkład jest napięty jako ten postronek, na którym uwiązany jest rozjuszony byk, no ale. Najczęściej kończy się to następującą sytuacją (zaznaczam, że nie było dnia bez kaprysów srk): od dwudziestu minut kwitnie osobowy do Grodziska pod semaforem we Włochach, bo z przeciwka nie przyjechały jeszcze Skierniewice, gdyż padła blokada i musiały poczekać swoje, aż do posterunku dotrze SKM do Otwocka. Oczadzieć idzie. Gdy te dwa padalce przejadą, dopiero wtedy można wjechać na czwórkę i też z podyktowanym rozkazem. Chyba dalej tłumaczyć nie muszę. Ilekroć któreś z nas opublikuje informacje o utrudnieniach, zawsze się zastanawiamy, kiedy polecą pierwsze gromy. Magia kolei... Czekamy cierpliwie na przewieszanie sieci na czwórce podmiejskiej. Promyczkiem nadziei jest ZS1 (dla mieszkańców Mafiozowa) oraz pociągi przyspieszone, które zjeżdżają na układ dalekobieżny i od Bździnowa zatrzymują się dopiero na Zachodniej. Wszystko to uzupełnia KolMazowa komunikacja zastępcza. Kolejka WKD jak zawsze pełni honory najznamienitszego koła ratunkowego. W sumie nie pamiętam, kiedy ostatnio normalnie wracałam do domu, bez stania w polu lub latania za autobusem. Moderno, giździe pierunowy...
   W tym wszystkim jeszcze muszę naukowo działać. Bogowie! Chce wakacji i świętego spokoju!!!

  • 2014-06-10 23:24

Niebo gwiaździste na tramwaju

Imperatyw kategoryczny Kanta majaczący gdzieś z tyłu głowy. A wystarczyła noc spędzona przy Północnej.
  Czym jest świat? Machiną pędzącą na złamanie karku niekoniecznie do przodu? Szumem aut, jazgotem tramwajów i pokrzykiwaniem lokalnych amatorów lokalnego, taniego wina? Błyskającymi wyświetlaczami telefonów w dłoniach i przepływem niezliczonej ilości informacji? A może okiem latarni nad ulicą? biegnie, wiruje, szumi i nie wie do końca, w którą stronę ma iść… Głowa obraca się wokół własnej osi, nie wie za czym podążać, szuka punktu odniesienia, który i tak jest ruchomy. W uszach świszcze metal trący o bruk, wtóruje mu syrena strażacka. Oczy nie wiedzą gdzie jest horyzont, a gdzie granica piekła. I nagle trafiają w nieruchomy punkt, głęboki jak studnia i spokojny. W nim odbijają się gwiazdy oraz iskierki życia. Figlarnie skaczą w przestrzeni, nie prosząc o nic. Po prostu są. Ich źródłem są oczy drugiego człowieka. Bez słów mówią wprost: zwolnij, po co gubić się w nadmiarze bodźców i szukania nie wiadomo czego.
   Świat jest w drugim człowieku, w jego spojrzeniu, które odbija Wszechświat, który jest zarówno nad jak i w nim. Więc niech ręce znajdą grunt, chłodną trawę pod baldachimem nieba, z bliską osobą, w środku kotła pędzącej rzeczywistości, którą nakręca się naszymi czynami. Zwolnij bracie, przecież nie chcesz stracić życia w machinie współczesności. Popatrz kogo masz obok siebie… To jest twój kierunkowskaz, na nocnej trawie, w centrum wielkiego miasta, pod osłoną drzew, na nieużywanej pętli tramwajowej…

  • 2014-06-03 21:45

A kopa w tylny sprzęg chcesz?

A żeby ja była mądra na zawiłości tego świata… Absurd goni za absurdem (a może tak miało być?) i nie daje żyć spokojnie. Coś piszę i zaraz wywalam w diabły, bo do bani. Ot szary zawrót głowy. Nie kolorowy. Od dłuższego czasu barwy wyparowały w diabłu mać i jeszcze się przez jakieś pół roku (wg przepisów) nie wynurzą się zza czarnego welonu. Można powiedzieć, seria wkurzających, niefortunnych, absurdalnych zdarzeń. Za część powinnam łby i inne narządy parzyste poobrywać, ale nie mam siły, jak większa część rodziny.
   Zacznę niekolejowo. Bodaj by pokręciło, spaliło i wypatroszyło konowałostwo, co to operować nie umie i nawet za zwierzaki brać się nie powinni. Blin! Nie uspokoję się, żebym nawet miała pójść z buta z Warszawy do Łodzi po torach. Nie ma opcji. Jest sobie pewien szpital w dawnym mieście wojewódzkim, ot siedlisko kolesiostwa i innych nikczemnych zachowań. Co ja mam mówić, jeśli uśmiercają 23-letnią dziołchę, która trafiła do nich z… zapaleniem wyrostka. Większość by rzekła, że co kurna?! A tak, posłali do św. Pitra, bo im się rozlał. Swojego kota bym nie dała… Parszywy los chciał, że nieco wcześniej babcię wzięli pod skalpel. Ot mała niby rzecz, woreczek żółciowy. Mała… Urósł do rangi Armagedonu, bo życie zgasło. Od listopada, aż do końca marca nie wyszła ze szpitala. Od św. Mikołaja leżała na OIOM-ie, podpięta pod wszelkie możliwe instrumenta i aparaturę. Niby powinnam zwyknąć do widoku rur kabelków (wszak taka praca zawodowa), a jednak po godzinie przebywania na oddziale byłam bardziej zmęczona, niż po dwóch dobach bez snu. Nie będę wywlekać całej historii, nie czas nań, jedyne co mogę na ten czas stwierdzić, to to, że tak spier*olić robotę mało kto umie. Babcia przyjechała o własnych siłach, wyjechała nogami do przodu. Po pierwsze nie szkodzić… Jasne, takiego wała. Kolejna fajeczka w statystyce. Nasuwa się mimowolnie inna analogia. Takich rekolekcji nigdy nie miałam w świętym 40-dniowym. Gruchnęła wieść i coś we mnie zgasło, kolejna część świata. Potem było czuwanie przy trumnie, na następny dzień pogrzeb. A pogoda była bajkowa… Słońce, boćki klekotały na całej mocy, na bagnach żurawie snuły swoją smutną pieśń, nawet wróble ćwierkotały co sił. I co? Wędrowała pod osłoną czarnych chorągwi, pożegnała się z domem trzykrotnie uderzając o próg trumną. Teraz ma nad sobą dywan z kwiatów, które tak kochała… A tak bym chciała łupnąć z nią partyjkę tysiąca. Co teraz? Ojciec pewno zaprosił ją do stołu i zacinają. Taką mam nadzieję. My tutaj już tęsknimy za jej kuchnią, wypiekami, a w szczególności za chlebem. Oj dolo bez odrobiny czułości, garbujesz skórę aż no. Karawana musi iść dalej, kurde felek. Teraz to musowo stać na wszystkich pięciu osiach (tender lata gdzieś w przestrzeni) i ustabilizować resztę. Jeden kop sprzed dwóch lat sporo nauczył, mimo że prawie sobie zęby powybijałam ryjąc mordą po tłuczniu.
   Teraz kolejny punk serii niefortunnych zdarzeń. Nieco weselszy, przezwany plagą egipską. Na imię mu gips! Przy mojej masie służbowej, w sumie nie ma się czemu dziwić ;) Otóż menda jedna wiatr postanowił powalić sobie Oelkę na glebę. Był na tyle perfidny, że uczynił to dwukrotnie w ciągu minuty. Wyrżnęłam prawą łapą centralnie na łokieć. Niby nic szczególnego, śpieszyłam się na występ kumpeli .:EU07:.  :P A jak to ja, pędziłam na pełnej szlakowej. Miałam nawet siatę z książkami. Nie pomogło. Graba boli, pulsuje i sinieje. Łojć! Nie ma rady, ostry dyżur, mandarynka przy stawie rośnie i boli. Lekarz najpierw popatrzył się na mnie, potem na rękę i o mało nie palnął śmiechem. W sumie nie dziwię mu się, bo tez miałam niezły ubaw. Po prześwietleniu rzucił krótkie: gipsujemy. Okiej… Łuska, w ustawieniu 90 stopni w stawie. Na tyle fajnie zrobione, że palce miałam zupełnie wolne. Ból w tym, że pod skorupą swędzi przeokropnie. Ale i tu znalazł się sposób. Drucik do dziergania. Oczywiście na uczelni każdy się pytał, co mi jest. Nie było gieroja, który by nie parsknął śmiechem. Wnioski? Dociążyć. DOKARMIĆ!!!
   Czas na kolej, a dokładniej moje wczorajsze perypetie podróżnicze. Klamra musi być. Padło w sobotę, że na drugi dzień mam wracać do domu. Sąsiedzi podwieźli. Piękny dzionek, ino czekać na PKS (w sumie to teraz Arriva) z Węgorzewa do Gdańska. Fajno, jak zwykle opóźniony, ale jedzie. Aby do Elbląga. Spać się za cholerę nie da, bo wszystko tak dobrze znane i kochane. Dobijam do Truso, lekko skołowaciała, bo bujało jak na statku. Ilość zakrętów i innych atrakcji na drodze swoje robi. Pędem do kasy PKS-u. Bilety na stalicę wyprzedane… O cholera! Szósty bieg i wio na PKP. Znowu Matka Kolej ratuje Oelce zadek. Pani w kasie wyłuszcza, że rajza przez Tczew będzie. Zgoda, tylko te cholerne 4 minuty między osobowym a pośpiechem… Zaopatrzywszy się w wałówkę, poszłam ładnie uśmiechnąć się do kierownika. Pośmialim się z drużyną pociągową, pożartowalim. Siadłam grzecznie i siup na rozkład, pilnować czasu. Co stacja, to gorzej. Cały czas po planie, cały czas w plecy. W okolicach Fiszewa zrobiło mi się ciepło. Przed Malborkiem jednotor i wykopki. Nauczona mazowieckimi akcjami blednę co raz bardziej. W samym Malboro tłum. No tak, jedna jednostka. Argh! Kto w godzinach szczytu puszcza solowy kibel do Gdańska! Na kolejnych przystankach kolejne tłumy, kolejne dopychanie narodu. Kaśka ratuj… Przed Tczewem zyrk w plan. Ojoj! Wyleciałam jak torpeda na peron, bo mój pośpiech bierze peron. Z okrzykiem bojowym szturmuję schody, z ozorem na brodzie pędzę niczym EP09 na CMK. Stój gadzino! Zaliczając co drugi-trzeci schodek wpadam na swój wagon. Zdążyłam. O bogowie! Kilka sekund później rusza na Bydgoszcz. Dziki fart czy pech? Trzydzieści sekund na przesiadkę, to jest wyczyn. W grodzie gdzie znajduje się siedziba dawnego ZNTK, który cieszył się zacnym tytułem chałturnika krajowego, zmiana czoła, krótki spacerek po gruncie, kilka fot i… Kurde, ile razy jeździłam, wszyscy współpasażerowie równo twierdzili, że aby tylko wagon się zgadzał, czasem przedział, ale nie miejsce. Siadłam sobie w kąciku, bo było wolne, a moje zajmowała starsza pani. Dwóch panów uważało inaczej. Niech im tam, przegryzę to. Przegryzę i niesympatyczne zachowanie, ale postawy już nie. Siadł taki naprzeciwko mnie i przyjął pozycję kobiety rodzącej. Jego kolega także. Przedział na osiem miejsc, więc ludzi z deczka było. Ja rozumiem, anatomia, etc., ale do stu diabłów, czy to ładnie tak się rozwalać? I jedź teraz babo ze złączonymi kończynami dolnymi, bo nie ma jak inaczej ich ustawić. Kulturka, psia mać. Wzrok Bazyliszka (bardzo dyskretny) cosik pomógł. Uch! Wysiadłam na Gdańskiej i odetchnęłam z ulgą. Metro nie w moją bajkę, ale kwadransik i mam osobowy do Woli. Drepczę sobie po peronie, na sąsiedni wjechał Nasielsk. Noga za nogą, oś za osią, prawie podchodzę pod windy i nagle huk! Nic takiego, ot se wypuścił mechaniora nieco powietrza przez syreny. Nie jeden podskoczył. Nawet pies SOK-istów się wystraszył. Po jakie licho to było, nie wiem :/ Grunt, że chwilę później podjechał mój osobowy. Na Zachodniej bez zmian, biegi dopociągowe w las nie poszły. W domu czekał kot, stęskniło się przeokropnie…
   I czy to nie jest seria niefortunnych zdarzeń?

  • 2014-03-31 15:14

Instrukcyje pana naczelnika

 Rzecz się działa za czasów DŻWW, kiedy nikt nie słyszał o opóźnieniach na kolei, a według pociągów ustawiano zegarki. Rześki, letni poranek okraszony rosą budził do życia wszystko co nie zdążyło wydobyć się z objęć Morfeusza. Krople rosy okraszały druty pędniowe, koguty wyśpiewywały swoją pieśń na cześć Jutrzenki. Nie dotyczyło to pewnego młodzieńca z burzą drobnych loków na głowie i rzadziutkim wąsikiem, kancelisty naczelnika stacji klasy pierwszej. Mimo dość niskiego stanowiska, zadzierał nosa, dając się we znaki wszystkim. To jeszcze można było mu ścierpieć, gorzej, że za każdym, nawet malutkim przewinieniem (włącznie z niedopiętym mundurem) szedł raport na trzy stronice wraz z kopiami odsyłanymi do wyższych urzędników kolejowych. O spóźnieniu nie było mowy, gdy ów gagatek pełnił służbę. Zaraz pędził ze swoim sławnym kajecikiem i ołówkiem kopiowym, by zapisać nazwiska nieszczęśników. I nie szło mu wyjaśnić, że na szlaku coś się działo, że dyżurny nie zdążył na sąsiedniej stacji rozkazów na czas doręczyć, że jakieś licho szaleje i jechać nie pozwala. Wszak sam naczelnik człowiek poczciwy, umie zrozumieć drugiego człowieka i odpuścić winy niedobrowolne. Za którymś razem nie wytrzymał pomocnik, zeskoczył z parowozu, chwycił młodziana za kamizelkę i zaczął tłumaczyć łaciną podwórkową, że niech sam naprawi maszynę i wyprawi ją o czasie, skoro taki mądry. Dwa dni później dyspozytor na depo wezwał go „w sprawie próby wepchnięcia pod maszynę kancelisty”. Przez pierwszy tydzień po zajściu każdy próbował utrzeć nosa zarozumialcowi, ale za każdą złośliwością szedł raport i skarga. Naczelnik wydał ciche polecenie, by ustąpić durnemu. Powodów do zwolnienia nie było, z racji sumiennie wykonywanych obowiązków, ku utrapieniu wszystkich. Do czasu…
   Przytrafiło się, że przyjęto nową konduktorkę, a jako że w parowozowni pracowała połowa jej rodziny, potrafiła przyjechać „pasażerem” lokomotywą. Nikogo to nie dziwiło, ani nie bulwersowało. Do owego poranka. Widząc schodzącą z maszyny kobietę, która w najlepsze żartowała z pomocnikiem i maszynistą, młodzik podszedł do niej i oburzony zaczął krzyczeć:
- Jakim prawem pani przebywała na parowozie?! Instrukcyje tego wyraźnie zabraniają!
Ta zeskoczywszy z ostatniego stopnia na peron, zmiażdżyła raptusa wzrokiem, mimo że była niższa oraz drobniejsza w budowie. Uniósłszy brew (wskazując na skrajne znudzenie), spokojnym, acz donośnym głosem oznajmiła:
- Mam takie prawo. A tyś młodzieńcze dawno widać nie czytałeś swych świętych regulaminów i instrukcyj, boś zapomniał o tych kilku wyjątkach.
Pół peronu zamilkło, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Nie co dzień ktoś ma odwagę w spokojny i merytoryczny sposób rozpocząć "dyskusję". Od niechcenia wspomniała o braku kindersztuby w stosunku do niewiast i starszych służbą kolejarzy.
- Młodzieńcze, bądź tak łaskaw i zacznij czytać dokumenta pisane ręką szanownego pana naczelnika oraz wyższych służb kolejowych ze zrozumieniem zawartej w nich treści. Oszczędzisz sobie raportów, a i starszych rangą urzędników nie będziesz fatygował do błahych przewinień.
- Czytam co wieczór jeden rozdział z instrukcyj!
- Widać w jakich szkołach się uczyłeś, skoro nie pojmujesz o czym one prawią.
Cała stacja przyglądała się, jak konduktorka ruga nadgorliwca, a ten dosłownie maleje pod jej spojrzeniem Bazyliszka. Wystarczająco dużo nasłuchała się na poczynania służbisty. Wytknąwszy jeszcze kilka niedociągnięć i braków w wiedzy na temat żelaznych dróg, wytarła dłonie o jego kamizelkę, odebrała od pomocnika maszynisty swoją torbę i udała się do wagonu. Kancelista purpurowy na twarzy zniknął w budynku dworca…
A rosa na ażurowych wspornikach wiaty malowała na peronie tęczę.

Pruszków, 7 I A.D.2014

  • 2014-01-14 02:19

Chyba mada rzuciła ci się na mózg!

Tak najkrócej można skwitować cuda, jakie mają miejsce na żelaznych szlakach w mojej okolicy. Tylko czym jest ta pierońska „mada”? Zwierz to niepospolity, grasujący głównie jesienią i w momentach, gdy kupa zgniłych liści ze stosu nagle przerodzi się w bagiennego potwora, który bezceremonialnie atakuje naszą biedną kolej. Przylepia się do kół, buszuje nie tam gdzie trzeba, powoduje dodatkowe atrakcje z rodzaju jazdy saneczkowej po torze bobslejowym pociągiem i ogólnie wrzaski z rodzaju „hamuj, giździe pierunowy!!!”. A elektromagnesów brak… Mada ma również zdolności paranormalne. Potrafi opanować umysł dyżurnych ruchu, opętać w swoje sidła urządzenia SRK. A dzieją się potem cuda nie do opisania. Zacznę od szlaku cudów. Tam dosłownie i w przenośni unosi się duch upiora, żyć nie daje i prawie wykoleja wszystko, co po torach się porusza (i czasami dwunożne istoty z gatunku Homo Sapiens Sapiens). Radziwiłłów – Żyrardów… Linia prosto jak w zęby strzelił, aż do samiuśkich Skierniewic, otoczona lasami, mokradłami, ekranami (a potocznie spacerniakiem), wszystkim tym, co kocha mgła i potwory. Jest sobie takie coś o skrócie telegraficznym „Rd”. Jak wtajemniczeni wiedzą, sterowanie ruchem jest równoznaczne z wiszeniem na kablu i romansowaniem z Miedniewicami oraz Żyrardowem. Plus modły do pulpitu, żeby podał się jakiś sensowny sygnał, a nie kolejny raz pulsująca zmora-czarodziej „Sz”. Bywa, że się uda. Pociągi spokojnie kursują sobie jednotorem, zażywając uroków jesieni, modernizacji i mady. Niestety, sielanka wiecznie trwać nie może, bo nadmiar nudy może skutkować spaniem na służbie. Zaczyna się niewinnie. Gdzieś tam daleko wyruszają dwa pociągi: jeden z Łodzi do Warszawy, drugi ze Wschodniej do Skierek. Spokojny dzionek, nic nikomu, słoneczko próbuje się przebić przez apatię chmur. Pośpiech jedzie planowo, wiatr gwiżdże pod kołami, lokomotywa wyje aż miło. Nasz osobowy też jakoś sobie radzi, trochę gorzej mu to idzie, bo człapie i tupie na madzie, spać nie daje swoim „łup-łup-łup”, a hamowanie powoduje „zbiórkę na najbliższej ścianie”. Wpadają kolejne minuty, maszynista zaczyna się pieklić, tupanie irytuje co raz bardziej. Nagle „jub!” i kibel zdycha. Nie jest źle, w Grodzisku jest chwila, można sprawdzić co dolega. No tak. Jakiś „obcy” mąci w prądzie, trzeba go brutalnie wykopsać. Potwór doświadcza na własnej skórze opcji noga – pupa – brama. Z obolałym tyłkiem ląduje pod nastawnią Gr, wygrażając liściastą pięścią. Ale pod nosem mruczy klątwę:
– Bodaj by ci moja siostra odpłaciła!
I… Klątwa dopada nasze nieszczęsne jednostki kilka metrów za peronem żyrardowskiej stacji. Łopata wbita w węgiel. Mada dokonała swego. Dyżurny z Żr miota się gorzej jak pchła na łańcuszku, pasażerowie się pieklą, a ta zgaga się cieszy. Szlak elegancko zablokowany. Ale nie takie rzeczy się naprawiało drutem i taśmą izolacyjną! Tym czasem w Radziwiłłowie pokutuje pośpieszny. Konduktorzy oczami wywracają, pasażerowie tylko wzdychają. Moderna… czarci by ją widłami popieścili. Po dwudziestu minutach wreszcie z przeciwka pojawia się osobowy. Hurrra! Jedziemy! Wszystko fajnie pięknie, za nim się kołybie turbotelep (ach te kapryśne „jedenastki”). Dżyrandol. Zamajaczyły końcóweczki pośpiecha, powinien zaraz się pojawić i ten co za nim. Takiego kapcia! Madzie i tego mało. Wystarczyło, że tylko chuchnęła na ten jakże kapryśny tabor. I tym sposobem pociąg do Mińska Mazowieckiego dorobił się czterdziestu minut w tylny sprzęg.
   Ale cudów nie koniec. Na Wiedence grasuje Plaser. Dłuuuuuga gąsienica do naprawy toru. Wgłębiać się nie będę w jego działanie, grunt, że robi mnóstwo hałasu, a lokomotywki „koziołki” są powodem większego zapotrzebowania na ręczniki papierowe przez niektórych, nazwijmy ich delikatnie, mikoli. Im to się mada w szczególności rzuciła na mózgi. Że jedynka dalekobieżna zamknięta od Włoch do Mafiozowa, to pryszcz, że pośpiechy zdmuchują ludzi jadąc czwórką podmiejską w godzinach szczytu na Warszawę. Dość na tym, że semafor drogowskazowy w stacji Pruszków grzeje namiętnie dolną komorę: białe, pulsujące światełko. Tak! To nasz ulubieniec eSzet! Mruga zalotnie, woła na szlak i miej nas Panie Boże w swej opiece, a Ty Kasieńko pilnuj pulpitu, co by nam się jakie widmo w dziób nie wbiło. A przy okazji, mamy bezdrucie, energetycy szaleją;)
   Mada kocha jesień, ale nie lubi solidnego deszczu. Bo ten ją zmywa i kończy jej władze na najbliższy czas. Ino… Z głów jej duch jakoś ulecieć nie może…

  • 2013-10-31 00:01

A teraz śpij...

Phuuu... Kupa roboty z tym tekstem, no ale mam nadzieje że da sie to czytać. Gdyby nie wspomożenie kilku osób, padłabym. Ciężki był to kaliber, więc tym bardziej dziękuję :) 
Miłej lektury kolejnych wypocin ;)
PS WP oszalała z długością wpisu :/

„A teraz śpij i zapomnij tym, co widziałeś, co słyszałeś. Pomyśl, ze to sen, że to wcale nie działo się. Tak będzie lepiej. Śpij…”
Trzeci Wymiar, Zapomnij o tym

   Ciepło letniej nocy rozchodziło się po świecie. Księżyc i gwiazdy łagodnie oświetlały pola, wzgórza morenowe, uśpione łany zbóż, wiejskie psy i koty... Ziemia drzemała otulona delikatnym, przyjemnym wiatrem. W zaroślach koncertowały świerszcze, z co większych oczek wodnych słychać było... żabi śpiew, tak rzadko spotykany w tym czasie. Ot spokojna pora, gdzie nikogo nic nie straszy, a świat zdaje się być oazą spokoju.
   Aby jeden mógł spokojnie spać, inny pracuje. Tak też było i tym razem.
   Szła boso przez trawy, zarośla, wzdłuż toru. Spokojna, dziwnie lekka. Taka inna. Granatowa sukienka kamuflowała niewysoką postać, głowę i ramiona oplatał srebrny szal. Czasami, gdy zarośla uniemożliwiały wędrówkę, wchodziła na plant, przeskakując po kolejnych podkładach. Zapach kreozotu nie drażnił, był najcudowniejszą wonią w tę dziwną noc. Na horyzoncie rozbłysnął trójkąt świateł. Opasłe ET22 kolebało się swoje 80 km/h, a za nim posłusznie podążał warkocz kuszetek, sypialnych, „jedynek” i ”dwójek”. Podróżni pogrążeni we śnie marzyli o rozmaitych rzeczach. Dla jednych były to wakacje, dla innych spotkanie, jeszcze inni błogosławili słodki odpoczynek. Pociąg bujał się jak wielka stalowa kołyska.
   W lokomotywie jedynym źródłem światła było zielone oko cykającego szybkościomierza. Maszynista wspierając się na łokciu o nastawnik, kasował machinalnie czuwak, odmierzając kolejne kilometry. Jeszcze ze dwie godzinki i będzie u celu... A tu dopiero pierwsza dochodzi. Jeździł ponad rok. Krótki czas pracował za pomocnika, a po zdaniu egzaminu przeszedł na prawą stronę. Teraz marzył tylko o łóżku i odrobinie spokoju. Zmęczone i obolałe ciało domagało się snu. Po tylu nadprogramowych służbach (ach te koszty i pomysły) nawet kawa nie pomagała. Momentalnie odpędził zmęczenie, gdy zobaczył w torze jakąś postać.
   Nocną ciszę przerwały syreny lokomotywy. Pani w granacie podniosła wzrok. Czyli ten szlak nie śpi. To dobrze. Zeszła na sąsiedni tor, uniosła wysoko rękę, na znak, że widzi zbliżającego się kolosa. Należy mu się odrobina wytchnienia, nie adrenaliny. No właśnie, ktoś na niego czekał... Powinien być jednak spokojny. Uśmiechnęła się do siebie i odgarnęła opadające na twarz kosmyki.
   Mechanik wytężył wzrok. Pomachała? Oby... Profilaktycznie trzymał rękę na kranie hamulca. W mocnych reflektorach ET22 objawiła się kobieta, bosa, w przedziwnej sukience. Uśmiechnęła się ciepło. Odetchnął z ulgą. "Na wszelki pożarowy" zerknął w lusterko, ona stała nadal, aż nie minął jej ostatni wagon. Już spokojniejszy ponownie nakręcił "fajerkę".
– Mechanik.........., zgłoś się! – zachrypiało radio.
– Zgłuaaaaasza się... – ziewnął.
– Ktoś na pana czeka. Bez odbioru.
   Zdziwił się. Albo ktoś robi sobie głupie żarty i pewnie zaraz zapuści radio-stopa, jak to onegdaj się działo na skierniewickiej Rawce, albo... W końcu zapomniał o całej sprawie, wolał skupić się na szlaku. Kilometr za kilometrem, koło za kołem, byle do przodu, byle do łóżka, byle... Spać!!!
   Gdy dojechał do stacji docelowej, Odebrał od kierownika wykaz pracy i po odczepieniu się od składu zjechał w tory postojowe. Jego lokomotywa także potrzebowała odpoczynku. Ale się dobrali... Zrobił porządek na pulpicie, opuścił lokomotywę i zaczął schodzić na międzytorze. Zatrzymał się w połowie drogi. Wytężył wzrok. Omamy? Niemożliwe. Zeskoczył na ziemię. Na piaskowej poduszce kozła oporowego – usianej rumiankiem i powojem – siedziało dziecko. O wpół do trzeciej w nocy?! Jasna pierońska... Cicho postawił swój tobołek przy wózku elektrowozu. Trybiki w głowie zaczęły pomału się rozpędzać? Podejść? Może uciec ze strachu i wpaść pod manewrujące cokolwiek. Wezwać SOK lub policję? Też zły pomysł, lepiej wybadać na czym stoi. Tylko jedna kwestia: jak postąpić, żeby za mocno nie narozrabiać? Czaić się za maszyną też nie ma co. System podejmowania decyzji chyba się zawiesił... Raz się żyje. Krok za krokiem, jak umiał najdelikatniej podszedł do chłopca, który siedział z kolanami podciągniętymi pod brodę. Miał włosy przystrzyżone „na pazia”, muskał je lekko wiatr.
– Cześć mały, Marcin jestem. – wyciągnął dłoń. Ten tylko spojrzał na niego podpuchniętymi oczami. Prawe miał mocno podbite. Gestu dobrej woli nie odwzajemnił.
– Co ty tu robisz po nocy? Powinieneś być przecież w domu.
– Czekam na dziadka... – odezwał się cichutko. Maszynista przykucnął przed nim. W razie czego, uda się go złapać.
– No ciekawe. A jak się nazywa? Może coś w jego grafiku pomyliłeś?
– Z Wiecznej Służby nie da rady. Tu jestem bezpieczny, wśród lokomotyw, torów... – odparł z rozbrajającą szczerością.
– Powiesz mi, jak masz na imię?
– Janek.
– Może ja cię jednak do domu odprowadzę?
– Nie... – szkrab cicho oponował. Miał rację. Żeby znowu dostać za niewinność?
   Maszynista westchnął. Pomimo młodego wieku, los zdążył go doświadczyć. Dość boleśnie. Spojrzał na malca. Rezolutne dziecko wpatrywało mu się w oczy. W jego źrenicach widział samego siebie, wspomnienia które do dziś bolą, to o czym chciał zapomnieć. Potrząsnął głową, zaciskając powieki.
– Jaśku, poczekasz tu na mnie? Odniosę papiery i zaraz wrócę tu do ciebie.
– Dobrze... Ale na bank pan wróci? – iskierki zaczęły pokonywać łzy i lęk.
– Na bank. I nie mów mi na pan, głupio się z tym czuje.
   Wstał i pobiegł do dyspozytora. Nie wiedział, gdzie zniknęło zmęczenie. Czy to właśnie ten ktoś na niego czekał? A może to tylko figle płatane przez umysł? Uszczypnął się, zabolało. Przebiegł przez brechałkę budząc kilka osób. Usłyszał za plecami wiązankę cierpkich słów, miał to w nosie. Zostawił szefa chaosu (zwanego lokomotywownią) z otwartymi ustami i zdaniem urwanym w połowie. Wrócił w postojowe. Przez moment zaczął panikować, bo Janek gdzieś mu zniknął. Chwilę zajęła bieganina po okolicy. Wreszcie go znalazł. Najciemniej jak zwykle pod latarnią. Chłopiec siedział na buforze ET22, tuląc się do reflektora, drzemał w cieple szkła i metalu. Gdzieś za uśpioną SM42 zamajaczyła postać w granatowej sukience, ale jak szybko się pojawiła, tak zniknęła.
– Jaśku, chodź na barana...
– Mogę spać?
– Śmiało...
   Malec objął Marcina za szyję, wtulił się w jego ramię i oddał się we władanie Morfeusza. Maszynista poprawił torbę i z „pasażerem” na plecach szedł jak umiał najciszej. Tłuczeń chrzęścił jakoś delikatniej, reflektory i latarnie nie dawały mocnego światła. Ot, jakby ta dziwna noc czuwała na nimi. Tylko te wspomnienia... Myśli, które powracają jak natrętne muchy, nie pozwalające wyprostować swojego szlaku, wciąż serwujące nowe ubytki w torze i niebezpieczne łuki.
   Gonitwa wspomnień i myśli wcale nie miała zamiaru zwolnić. Jak nie aresztują go za porwanie, to znajdą coś innego. Jego rodzice pewnie odchodzą od zmysłów. Halt. Przecież Janek uciekł. Czyli się boi. Musowo iść na komisariat, przecież w domu krzywda mu się dzieje. Tyle... Jak on się wytłumaczy, gdzie, co i z czym? Nie. Lepiej wracać do siebie. I spać!
   Miasto było spokojne, jakoś nie dawało powodów do niepokoju. Stare osiedle kolejowe sprawiało wrażenie wymarłego. Ceglane, dwupiętrowe kamienice zdawały się lekko drzemać. W nocnym oświetleniu ściany stawały się bordowe, a białe okiennice mieniły się w rozmaitych odcieniach błękitu i zieleni. Tylko w kilku mieszkaniach, w największym budynku, paliły się światła. Cóż, jedni wracają ze służby, inni się do niej przygotowują. Wreszcie dotarli do celu. Kilka kamiennych stopni, klatka schodowa przywitała przyjemnym chłodem. Klucz zachrzęścił nieznacznie w drzwiach od służbowego locum.
– Janek, stacja docelowa... Obudź się. – szepnął do ucha małemu.
– Gdzie my jesteśmy? – zapytał przecierając jedną ręką oko.
– W bezpiecznym miejscu. U mnie w domu nic ci nie grozi.
– Wiem, dziadek mi to mówił. – odpowiedział już całkiem przytomnie.
– Kiedy?
– Gdy się u niego uczyłeś. Powiedział mi, że gdy go zabraknie, pomożesz mi.
– Osz pieronie! Nie myślałem, że z niego aż taki pomysłowy człowiek był. Szkoda mi go...
– Ale on jest! Zawsze z nim rozmawiam siedząc na koziołku, gdy mnie nikt nie widzi.
– Dobrze mistrzu. Chcesz coś na ząb, czy idziemy spać?
– Spaaaać... – ziewnął przeciągle.
   Na mieszkanie składały się dwa malutkie pokoiki. Jeden pełnił rolę salonu, gdyż na wyposażeniu miał telewizor, kanapę, stół i dwa solidne krzesła; drugi – sypialni ze skromnym łóżkiem, biurkiem i starą (wyglądającą na secesyjną) lampą, pamiętającą pewnie czasy Franciszka Józefa. Marcin odstąpił chłopcu swoje wyrko. Otulił go szczelnie kocem, a do rączki wsunął swoją starą maskotkę – psiaka, który nie jedno przeszedł. Zgasił światło, przeprowadził skróconą toaletę i zasnął jak kamień śniąc o przyszłości.
   Błogosławione pielesze... Marcin przeciągnął się jak kot i znieruchomiał. Zapach jajecznicy na boczku przyjemnie łaskotał w nos. Nie był przyzwyczajony, żeby ktoś mu robił śniadanie do łóżka. Wreszcie przypomniał sobie wydarzenia sprzed kilku godzin. Upsssss...
– Jaśku, co ty kombinujesz z tą patelnią? – zapytał stojąc w drzwiach, podpierając się pod boki.
– Jeść coś trzeba, więc znalazłem to coś w lodówce.
– Tey, nie bądź taki zaradny. Najpierw idziemy się umyć, potem śniadanie. Zgoda?
– A może dzień dziecka zrobimy?
– Chciałbyś. Nie ze mną te numery, więc szuruj do wanny! Ręcznik i coś na przebranie zaraz ci dam.
   O dziwo Janek nie protestował. Zaryglował się w łazience i zaczął kąpiel. Tymczasem Marcin ogarnął chaos po społu z bałaganem, dokończył smażenie, zaparzył herbatę i nakrył do stołu. Dziwne uczucie – jeszcze swoich się nie dorobił, a już nabiera praktyki zajmując się znanym-nieznanym mu dzieckiem. Wiedział, że jego nauczyciel miał zwariowane pomysły, ale tego się po nim nie spodziewał. Oby Jasiek odziedziczył po nim inteligencję i ostrożność.
– I co niedźwiedziu, duża ta koszulka na ciebie. – roześmiał się na widok trochę workowatego odzienia „wiszącego” na szczupłej sylwetce.
– Oj tam, ładnie pachnie. – odparł Janek szczerząc zęby.
   Uwaga chłopca zasmuciła mechanika. Czy ktokolwiek zajmuje się nim? Dba o jego ubrania, naukę… Skądś to znał. Gdyby sam nie zaparł się i nie wziął do pracy – zapewne skończyłby marnie, powielając domowe schematy. Zaraz po tym wykluło się następne pytanie: czy zaradność Janka nie jest spowodowana tymi samymi czynnikami. A może ktoś go szuka? Była sobota, więc prawdopodobieństwo, aby tak było w rzeczywistości wydawało się minimalne. Ojciec małego pewnie leczył kaca, ewentualnie spał. Marcin zdążył się dowiedzieć, że mama Janka wyjechała do Niemiec na zarobek. Starała się, aby miejsce pracy było niedaleko od granicy. W razie jakby co. Myśl o spacerze na komisariat pojawiła się dość szybko. Wnioski z przemyśleń nakazywały jednak załatwienie sprawy we własnym zakresie. Ładne kwiatki!
   Mały spałaszował śniadanie w mgnieniu oka, pomimo protestów Marcina pozmywał naczynia. Temu dziecku zależało na tym, aby ktoś się nim zainteresował, pochwalił, pogładził po głowie. To było jego ciche marzenie, tak jak każdego, kto doświadczył podobnego bólu i odrzucenia…
– Powiedz ty mi, co mam z tobą zrobić? – zapytał Marcin sapiąc z przejedzenia.
– A mogę u ciebie zostać na dłużej?
– Nikt nie będzie się o ciebie martwił?
– Nikt. Mamy nie ma, a wracać do domu nie chcę…
– Boisz się?
– Bardzo…
   Ot i masz. I bądź tu człowiecze mądry, w sobotę rano, po maratonie na lokomotywie, z kilkulatkiem pod opieką. W takich chwilach przydaje się kobieca pomysłowość. Hmmmmm… Nie, o tej porze nie budzi się ludzi, szczególnie tych zabieganych i wyczerpanych wszystkim co możliwe. Może potem? Co by zrobić? Odpowiedź przyszła sama. Propozycja wypowiedziana z pełnymi ustami (głodomór zażyczył sobie chleba z dżemem) brzmiała komicznie. Była jednak bardzo sensowna, mimo przedpołudniowej pory. Teraz starszy zaufa młodszemu.
   Niesamowity dzieciak. Rozumny i spostrzegawczy. No, w niektórych sytuacjach uwidaczniają się najlepsze cechu człowieka. Bywa, że muszą zapewnić przetrwanie.
 Pogoda była łaskawa dla obydwu grzybiarzy. W te rejony lasu wiele osób nie lubiło się zapuszczać. Słynne „miny” były owiane złą sławą. Jedynie odważni, albo starzy weterani zachodzili w te ostępy. Ktoś zapyta, skąd w wakacje taki cel wędrówki? Na bagnach wilgoć się bardzo dobrze utrzymuje, praktycznie co drugi dzień padał deszcz, ze słońcem pojawiała się parnota. Takie warunki uwielbia grzybnia, która owocuje w takich warunkach jak najęta.
   Swój do swego, chciałoby się rzec. Tak Janek, jak i Marcin od zawsze chadzali „na grzybki”. Śmiejąc się do rozpuku ścigali się pomiędzy drzewami. Aktywny odpoczynek podstawą zdrowia. Ale te mądrości można schować do szuflady i zamknąć na klucz, gdy dusza jest pokaleczona. Wszystko się kręci jak pozytywka… Los nierówno rozdał karty – ale kto ma swoje skarby, ten jest bogatszy od milionerów. Nie każdy schemat musi się powtórzyć, prawda?
   Gdyby sielanka mogła trwać wiecznie, walka z codziennością nie byłaby taka łatwa. Dwaj zdobywcy powróciwszy do domu zabrali się za przygotowywanie grzybowych smakołyków: te do słoików, te na teraz. W krzątaninie zadzwonił marcinowy telefon. I zaczęły się schody.
– Ależ dyspozytorze! Dajcie mi odpocząć! Jak to… Nie ma? No przecież goniłem go… Muszę? Nosz niech to jasny strzeli! No wiem, wiem, luz… O której? Jezu… No masz! Co? Nie, nie, skądże. Tak wyjaśniłem. Dobra, do zobaczenia… – zrezygnowany przerwał połączenie.
– Co jest?
– A jak myślisz? – zapytał z uniesionymi brwiami.
– Pakuję się pod pulpit i udaję że mnie nie ma. Albo schowam się w drugiej kabinie. – chłopiec miał uśmiech od ucha do ucha.
– Jasiek!
– Zgadłem? Dyspozytor tylko takie romanse miał do dziadka. – stwierdził z miną „no ja wiedziałem!”.
– A wiesz z którym rozmawiałem?
– Tak. Nie lubię go. To co, mogę pojechać z tobą?
– Nie wolisz w domu zostać? Noc będzie.
– Jedziemy!
– Ot masz babo automata…
   Mały jakoś nie był tym zrażony. Wręcz przeciwnie. Z nieśmiałej iskierki stał się ognikiem, który już był gotów do działania. Nie poprzestał na uporządkowaniu darów lasu, ale uzupełnił zapasy wałówki w torbie maszynisty, który nie był w stanie go usadzić. Chciał być potrzebny, każda pochwała była dla niego bezcenna, dzięki temu czuł, ze nie jest „darmozjadem, który potrafi sprawiać tylko kłopoty”. Łaknął ciepła… Każdy pragnie być ważnym, no praktycznie każdy. Tylko człowiek, który ciągle zbiera baty od życia i innych jest w stanie zapaść się i nie wydobyć już na powierzchnię. Cuda a i owszem się zdarzają, ale do tego potrzeba nieziemskiej siły.
   Gdy mały krzątał się po domu, Marcin przeglądał swój album ze zdjęciami. Czemu akurat tak? Ciężko stwierdzić. Wiedział jedno, jeśli ktoś nie pomoże Jankowi, tak jak onegdaj kiedyś do niego samego ktoś wyciągnął dłoń, to marne szanse. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie zadzwonić po pomoc, ale zanim ta zjawi się na dworcu, to będzie po przysłowiowych ptokach. Pokręcił głową… Pewnie śpi, albo krąży po świecie ze swoimi małymi podopiecznymi. Marzenia, na bocznice! Ostatecznie i tak pewnie dorwie go policja…
   Sobotnie popołudnie przyoblekło się w promyki słońca i delikatny wietrzyk. Ubrania Janka wylądowały w pralce, za które otrzymał koszulkę z kołnierzykiem wykopaną z odmętów szafy i krótkie spodenki. Chłopiec promieniał. Wreszcie coś się dzieje. To samo uczucie towarzyszyło wyjazdom z dziadkiem, który dbał o to, ażeby wnuk miał rozrywkę i szansę oderwania się od domu. Wtedy w torbie lądowała podwójna wałówka, Cola, coś słodkiego, koc małego i książka do poczytania na dobranoc, jeśli służba miała w sobie zawarty nocny postój. Magia wspomnień… Marcin miał prawo nie znać tego rytuału, ale kłopot zniknął, gdy zawinęli do sklepu.
– Ja już zabezpieczyłem się w bajaderkę, teraz ty mistrzuniu wybieraj. – wskazał na półki ze słodyczami i napojami.
   Piorun kulisty pobiegł w regały. Szczęście, że spożywczak nie należał do największych. Po chwili wrócił ściskając w rękach wielką butlę.
– Złociutki, sądzisz że sam wypijesz te dwa litry kapitalistycznego napoju? – maszynista drapał się po głowie z lekkim zakłopotaniem.
– Ty mi pomożesz! – wyszczerzył zęby.
– Aaaaa… Flaszka pokoju. No dobra, zgadzam się.
   Śmiech niósł się po okolicy, gdy dwóch takich szło w kierunku szopy. Po kątach, w trawie, zaczęły koncertować świerszcze. Gwiazda dnia zaczęła ziewać przeokropnie, nabierając przy tym zdrowych rumieńców. Ceglane budyneczki osiedla były skąpane w czerwieni i purpurze. Zdawały się oddychać, bo i powietrze stało się nieco chłodniejsze. Już tyle pokoleń tedy chodziło, a jeszcze tego mało.
   Nagle Marcin przystanął i zaczął przeszukiwać torbę, co nieco zaniepokoiło Janka.
– Coś się stało?
– Po prostu nie pamiętam, jak dokładnie dzisiaj jadę. Mentalnie trzeba się przygotować na wszystkie opcje.
– Nie bój się, tam gdzie mają mnie znać, to już znają.
– Jesteś pewien mistrzu?
– Ba…
   Doszli do płotu oddzielającego grupę towarową od niewielkiej, brukowanej uliczki. Nie stanowił on w sumie żadnej bariery, bo miejscami w siatce aż zionęły spore dziury, a ceglane słupki dopraszały się o jakąkolwiek konserwację, czerwony pył z ich głów pokrywał delikatną mgiełką ziemię u ich podstawy. Wydeptana ścieżka wskazywała najbezpieczniejszą drogę przez stalowe nitki i zarośla, które opanowały teren przy parkanie.
– Nie stawiaj stóp na główce szyny! – upominał Marcin.
– No wiem… Raz już zimą wywinąłem orła, potem dziadek musiał przyłożyć klucz dwudziestkę, żeby śliwka nie urosła większa.
– Gwiazdy pewno zobaczyłeś?
– Nie pamiętam… Obudziłem się po kilku minutach z bólem głowy.
– No ty chyba kpisz?!
– Nie, jak dojechaliśmy w nocy do docelowej i mieliśmy 5 godzin wolnego, to dziadek uparł się i zabrał mnie do szpitala. Spanikował.
– Tey, nie bądź taki mądry. Mogło ci się coś stać.
– A co to tam…
– Nie denerwuj mnie! Herezje kolego wygłaszacie.
– Kłopoty są tylko ze mną.
   Marcin aż przystanął. Przed oczami przewinęła się kolejna projekcja. Serce znów zaczęło mocniej bić, po skroni spłynęły kropelki chłodnego potu. Oj, w głowie bitwie, rzeczywistość nie jest aksamitna… Młody dostaje wycisk jakich mało.
– Marcin, złaź z toru!
   Ledwo uskoczył. SM42 niemal przejechała mu po zelówkach. Cholera, te stany zawieszenia kiedyś go zabiją.
– Wszystko gra? – Janek przykucnął nad nim.
– Spoko wodza. Żyje… Auć… – wycedził przez zaciśnięte zęby.
– Czym dzisiaj jeździmy? – zapytał ni z gruszki, ni z pietruszki.
– Byczkiem, tym co w nocy popylałem.
– No to chodź.
   Mały anioł stróż… Oczywiście torby nie dostał , pomimo protestów. Przemknęli pomiędzy odstawionymi wagonami towarowymi i czekającymi na rewizję pudłami ze składów pośpiesznych. Srebrne nitki były wszędzie. Lokomotywownia przycupnęła z boczku, tak jakby wcale jej tam nie było. Tajemniczości i uroku dodawał jej gaik, którym była otoczona ze wszystkich stron. Ot naturalne ogrodzenie broniące wstępu do matecznika panien stalowych szlaków. Ktoś inny powie, że to stalowe rumaki. Zgoda. Są po prostu piękne, z błyskiem w oku. Wiosną nikogo nie dziwił bez stojący w szklance z wodą na pulpicie w kabinie, czy pęczki mięty zwisające z wieszaka za fotelem.
   ET22 stał w towarzystwie kilku bzów i lipy, która rozsiewała wokół słodką woń. Towarzyszył jej wszechobecny rumianek i kilka krzewów dzikiej róży, która także nie szczędziła zapachu. Janek ponownie usadowił się na buforze lokomotywy, Marcin powędrował po papierologię i klucze. W bojowym nastroju wszedł do dyspozytora.
– A ty co, po krzakach się obściskujesz, że wyglądasz jak trzy nieszczęścia? – dyspozytor powitał go z dwuznacznym wywróceniem oczu i brodą opartą na dłoniach.
– Panie kochany, wywaliłem się i tyle.
– To żeś niezłego orła musiał wywinąć, skoro aż spodnie sobie rozdarłeś.
– No ja pier…
– Co ty się tak pieklisz?
– Nic…
– Idź się oporządzić, miast mi tu gromami ciskać.
   Lustro w łazience dopełniło obrazu nędzy i rozpaczy. Irokez na głowie, jakieś kawałki traw we włosach, ręce porozcinane i ta paskudna dziura na kolanie. Uch! Jeszcze tylko brakowało, żeby z uszu poszła para i gwizd. Spłukał brud z czego tylko się tam dało i wrócił po makulaturę.
– No, teraz to już nawet możesz się pokazać do ludu. Zaczynasz przypominać człowieka.
– Dzięki… – mruknął pod nosem z miną mordercy.
– No co? Masz wyglądać jak maszynista, nie jak kocmołuch. Trzydzieści lat pracuję na kolei, więc wiem co mówię. I nie patrz się tak na mnie. Twój nauczyciel nie byłby zadowolony, gdybyś tak chodził.
– Ok, zrozumiałem.
– Nie burcz. Po prostu jedź i się nie martw.
– Do miłego.
– Fruwaj chłopaku. Zielonej!
   O co mu chodzi? Nie wiele myśląc Marcin wrócił w postojowe. Janek w najlepsze oglądał wózki. Od spodu. No nie…
– Wyłaź!!! – huknął na pół lokomotywowni.
– Zaraz, chce coś sprawdzić!
– Wyłaź, bo nie będzie niespodzianki! – coś trzeba było wymyślić na ad hoc.
– No dobra…
   Mały wynurzył się spod akumulatora. Jakimś cudem nie upaćkał się w smarach. Fenomen. Chociaż przy jego posturze było to całkiem możliwe.
– Nie rób mi takich numerów.
– Czemu?
– Jeszcze co ci się stanie i będę miał wyrzuty sumienia, że nie upilnowałem.
– Daj klucze, lokomotywę otworzę!
   To stwierdzenie zbiło Marcina z pantałyku. Co za dziecko… Cały czas musiał się pilnować, bo wspomnienia płynęły wartkim strumieniem, a zaspać na służbie to tak trochę kiepsko. Odrzucił natrętne myśli w kąt umysłu. Stała i niezmienna procedura odpalania, podstawiania pod wagony i defilada z warkoczem na haku wprost w perony. Rewidenci nie dziwili się obecności Janka. Tu go chyba każdy znał, przynajmniej ze starszego pokolenia. Ale im dalej w las, tym więcej drzew i możliwości wywrotki.
   Służba nie była aż taka straszna, ot zabrać nocnego pośpiecha, ujechać te 5 godzin po szlaku gdzie prędkość wygląda jak poobiednia czkawka i nie ma się gdzie za bardzo rozpędzić, oddać skład pod opiekę spalinowej SP45 (nie wszędzie dotarły druty wraz ze wszystkimi „dobrodziejstwami” trakcji elektrycznej), odsapnąć te półtorej godzinki i na abarot z drugim jemu podobnym nocnym. Aby tylko gwoździa nie przybić do pulpitu. Obecność Janka gwarantowała, że będzie druga para oczu do obserwacji szlaku, aż chłopiec nie przyśnie. Zawsze to jakoś raźniej…
   Skład rozbujał się do swojej rozkładowej prędkości, „trzeciej podświetlnej bykowej” równej 80 km/h. Noc zapanowała nad światem, spomiędzy chmur przebijały się gwiazdy, księżyc zdawał się drzemać w puchowej pierzynie. Pola, lasy… Szlak wił się pomiędzy pagórkami, czasem mignął zając, czasem błysnęły oczy nocnych łowców. Drzewa przybierały bajeczne kształty, obłoki przypominały stado puchatych owiec pasących się na granatowej trawce.
   Janek oparł się o pulpit siedząc na lewej stronie. Śledził wszystko, migające słupy, sygnały podawane na semaforach, wskaźniki stojące przytorze. Mimo tak późnej pory nie wykazywał żadnych oznak zmęczenia.
– Niedźwiedziu, nie chcesz spać?
– Nie.
– Każdy normalny dzieciak w twoim wieku śpi o tej porze.
– Przywykłem. Jak nie chcesz dostać w skórę, to się pilnujesz, prawda?
– Często tak masz?
– Od czasu jak mama wyjechała… Będzie z jakieś 2 miesiące.
– A jakaś ciocia, wujek?
– Do dziadka zawsze uciekałem, ale teraz już nie mam do kogo…
   Zapanowało milczenie. ET22 raźno szumiał wentylatorami, czas od czasu odezwała się sprężarka, koła wyśpiewywały swoją pieśń na stykach szyn. Muzyka. W najczystszej postaci. Zamiast ludzi, gadała maszyna. Wyjechali na równinę. W oddali mignęła jakaś postać. Tym razem miał złe przeczucia.
– No niech cię diabli!
   W ruch poszła wajcha od syren. Przeciągłe „baczność!” rozdarło ciszę. Maszynista ponownie zobaczył uniesioną rękę.
– Szczeźnij siło nieczysta! Tfu!
   Ale ta ani myślała.
   Pociąg zaczął gwałtownie hamować. To co zobaczyli chwilę później, wprawiło w osłupienie obydwu. Bardzo blisko skrajni stały dwie kobiety. Pierwsza z nich w długiej sukience, z szalem na głowie, podtrzymywała drugą, która wyglądała na bardzo słabą. Na jej licu na moment zagościł delikatny uśmiech… Skład wyhamował z całym impetem. Ledwo to się stało, Janek zeskoczył w międzytorze i zaczął biec wzdłuż pociągu. Nie wiele myśląc, Marcin opuścił pantografy, lokomotywę pozostawił zahamowaną. Pies że mogą być kłopoty. Wyleciał jak pocisk.
– Janek, stój!!!
– Mamo!!!
– Janek! Wracaj!!!
   Przy końcu pociągu złapał małego uciekiniera. Ten próbował się wyrwać, wył, gryzł, kopał. Wreszcie chłopiec wylądował pod pachą maszynisty. Ciekawscy pasażerowie wyglądali z okien, nie mogąc się nadziwić tej sytuacji. Przy lokomotywie czekał kierownik, starszy już człowiek.
– Co tu się dzieje? Schodzisz z maszyny i co? – wściekły piorunował wzrokiem Marcina.
– Sytuacja kryzysowa. – wskazał na zapłakane dziecko.
– Janek, na Boga! Co ty tu robisz?
– Długo gadać. Zatrzymanie zgłoszone?
– Tak. Skoro nic się nie stało, jedziemy dalej. Może ja małego zabiorę do służbowego?
– Dam sobie radę. Odpalę maszynę i tyle. Zaraz i tak będę się od was odczepiał.
   Łupnęły drzwi w wagonie, trzasnęły te od lokomotywy. Mały skulił się w koncie kabiny i cichutko łkał. Marcin starał się opanować, przełączniki tylko śmigały pod jego palcami. Byle szybciej. Wreszcie popełnił przewód główny hamulca, można było ruszać. W przestrzeń poszło dosłownie i w przenośni basowe „muuuuu!” i pociąg ponownie rozpoczął swój bieg. Chłopiec ani myślał wyjść z zakurzonego kąta. Nie pomagały prośby ani groźby. Stary numer, nie wychylać się, bo można dostać.
   Wreszcie ET22 wyhamował w postojowych z cichutkim piskiem klocków na dwunastu obręczach. Godzina jakaś bezbożna, druga w nocy…
– Co jest pieronie… – odezwał się zaspany głos w telefonie po drugiej stronie.
– Sytuacja podbramkowa, wybacz pobudkę.
– Gadaj.
– Mam kilkuletniego pomocnika.
– Coś ty powiedział?! – podniesiony głos dał do zrozumienia, że się obudziła.
– Pokiereszowany wnuk mojego nauczyciela fachu. Normalnie jakby skórę zdjął, tylko że mu się nieco życie pokomplikowało… – i tu wyłuszczył w czym rzecz.
– Baranie, dopiero teraz mi o tym mówisz? Co ty, do kicia chcesz iść?! Posądza cię o porwanie!
– Przecież wiem, że nikt w domu na niego nie czeka. Nie widziałaś jego oczu… Niech to licho…
– Nie wzdychaj. O której będziesz z powrotem?
– Nooo… Tak na dziewiątą rano się zamelduję z pociągiem.
– Dobra. To małemu zapewnij koc, herbatkę i jakąś bajkę na dobranoc. I jak najszybciej załatw kontakt do jego matki. Zrozumiano? – wyrzuciła z prędkością godną karabinu maszynowego.
– Ta jest, pani naczelnik!
– No, to miłych manewrów i wracaj cały.
– Dzięki…
   Wrócił na lokomotywę. Janek dalej siedział, próbując wtopić się w ścianę. Podniósł zapuchnięte oczy na widok wyciągniętej ręki. Nie był pewien co zrobić. Wreszcie wstał z podłogi i podszedł do Marcina. Ten go najzwyczajniej objął, usiadł na fotelu i przytulił. Po prostu zrobił to, czego sam kiedyś najbardziej pragnął. Chłopiec cichutko łkał, chciał do mamy. Brakowało mu jej strasznie. Ciepło ramion powoli go uspokajało, wyciszało. Wreszcie zasnął jak kamień.
   W szyby zaczął bębnić deszcz. Pod wpływem nagłego chłodu, blachy stygły z cichym trzaskiem. W kabinie zrobiło się bardzo przytulnie. Przyciszone radio za mocno nie mąciło ciszy. Tylko się okryć i spać… W postojowych zawsze panuje spokój.
   Na wschodzie zamajaczył róż przybywającego dnia. Trzeba było wstać, uruchomić elektrowóz i rozpocząć manewry. W fotelu pomocnika Janek śnił słodko, mimo że pozycja nie była najwygodniejsza. Najmniejszego wrażenie nie zrobił na nim rozruch sprężarki. Wreszcie nastawnia dała nakaz rozpoczęcia manewrów. Zmiana trakcji ze spalinowej na elektryczną. Zapowiadał się szary dzień, woda lała się z nieba wiadrami. Wreszcie próba hamulca i odjazd. Marcin błogosławił aurę, zapanował jakiś względny spokój na szlaku. W taką porę nikt bez potrzeby nie wynurza nosa z domu.
   Pośpieszny został przyprowadzony do stacji docelowej o czasie. Na peronie czekała „straż ogniowa”, stała z wielkim pomarańczowym parasolem i uśmiechała się wesoło. Krótki gest maszynisty i jak tylko lokomotywa wyhamowała przy niej, weszła do środka.
– Się masz złociutki… – przywitała się cichutko, widząc śpiącego „pomocnika”.
– Ano tak jak widzisz. Klapnij na moim miejscu, na depo trzeba zjechać, głupio żebym ja siedział, a ty stała.
   Manewrowy rozpiął sprzęgi powietrzne, wskazówki manometrów potwierdziły to nieznacznym drgnięciem. Karzełek (o wdzięcznym skrócie „Tm7”), który przycupnął z prawej strony toru, podał mleczno-biały sygnał Ms2 – jazda manewrowa dozwolona. Poszedł syk powietrza z wyluzowanego hamulca dodatkowego i maszyna ruszyła delikatnie, koło za kołem, oś za osią. Tak aż do postojowych, w tor co sąsiadował z bzem i lipą.
– Co raz lepiej ci to idzie…
– Dziękuję, panie mechaniku! – puściła łobuzersko oko.
– Dzień dobry… – Janek momentalnie się obudził na widok człowieka za nastawnikiem, tym bardziej, że nie był to Marcin, który przez ostatnie kilka minut próbował go obudzić.
– Się masz mistrzuniu! Jola jestem.
– Eeeee… Majster, powiesz mi kto to?
– A nie widać? – spąsowiał jak begonia.
   Elektrowóz zatrząsł się od salwy śmiechu. Wreszcie wygasili maszynę, zdali papiery i skierowali się w kierunku osiedla. Cała trójka wyglądała dość osobliwie, zważywszy na wiek pary trzymającej za ręce chłopca…
   Kilka godzin później poszli do domu Janka. Raz, żeby nie dostał lania od ojca, dwa – dokonać małego rekonesansu. Im było bliżej, tym bardziej chłopiec próbował zapierać się i wymyślać kolejne powody, byleby nie wracać. Wreszcie dał się przekonać. Drzwi do mieszkania były otwarte, nikt nawet nie pomyślał o zamknięciu ich na klucz. W środku zastali całkiem solidny chaos. Kiedyś panował tu porządek, wyposażenie było niczego sobie, trochę książek , rośliny na parapecie… Oj, ktoś tu się najwyraźniej momentalnie stoczył. Butelki, puszki i licho wie co jeszcze, walało się po podłodze. Ktoś nagrał kilka wiadomości na sekretarkę. W miarę odsłuchiwania kolejnych cała trójka bladła. Najpierw ktoś z niemieckiej policji poinformował łamaną polszczyzną o wypadku drogowym, który miał miejsce ostatniej nocy. Następne były już z Polski. Drogówka, potem szpital, znowu policja. Nie było na co czekać. Zabrali dokumenty i popędzili na dworzec. Na stole w kuchni pozostawili tylko kartkę z krótką notką. Może przeczyta, jeśli będzie w miarę trzeźwy.
   Pociąg kolebał się niemiłosiernie długo. Janek wciąż płakał Marcinowi w rękaw. Próbował być dzielny, ale tym razem nie wychodziło mu to już tak doskonale. Nie chciał jeść, ani pić. Nerwy udzielały się wszystkim. Po drodze Jola wykonała kilka telefonów. Wróciwszy do przedziału rzuciła większemu mężczyźnie tylko spojrzenie: „będzie cholernie trudno”.
   Gród Gryfa powitał ich ulewnym deszczem. Znaleźli szpital, znaleźli OIOM. Sterylnie czysty oddział onieśmielał, sam w sobie budził nieokreślony niepokój. Lekarze o nic nie pytali. Po prostu dali chłopcu ubranie ochronne i wpuścili do sali. Wszyscy wiedzieli po co… U wezgłowia stały dwie postacie i rozprawiały o czymś między sobą. Były do siebie bardzo podobne. Starsza – Noc, miała na sobie granatową sukienkę i srebrny szal, który teraz oplatał jej ramiona. Młodsza – Śmierć, przyodziała się w elegancką suknię barwy nocnego nieba, a srebrna gwiazda delikatnie pobłyskiwała w jej włosach. Ci, co je widzieli, milczeli. Opiekunki… Ciszę przerywał tylko szloch Jaśka i pisk aparatury monitorującej parametry życiowe. Do dwóch postaci dołączyła trzecia. Dla jednych była to tylko chwila, dla drugich cała wieczność. Noc złożyła delikatny pocałunek na czole malca, Śmierć położyła rękę na ramieniu i coś szepnęła do ucha. Trzecia z nich ucałowała zapłakane liczko, tuląc do siebie małego człowieka. Popłynęły słowa pociechy i prośby. Dotarły one do uszu Janka, Marcina i Joli. Zaraz po tym do sali wbiegł personel medyczny, chłopiec został wyprowadzony na korytarz. Nikt nie krył łez…
   Nie upłynęło wiele wody w Odrze, jak zapadł wyrok sądu i mały trafił do domu dziecka. Wychowawcy mieli z nim jeden, acz zasadniczy problem. Uciekał. Zawsze w to samo miejsce. Nic nie pomagało, po prostu wracał tam, gdzie czuł się bezpieczny. Siłą był sprowadzany do placówki. Tak bardzo tęsknił… Ojcu zostały definitywnie odebrane prawa rodzicielskie po tym, jak w bardzo ordynarny sposób wyśmiał sąd, gdy ten zaproponował mu odwyk i terapie, bo „przecież on nie ma żadnego problemu ze sobą”.
   Wychowawcy co raz bardziej martwili się o swojego podopiecznego. Mizerniał w oczach. Znali jego historię, lecz bez jednego, ale bardzo istotnego wydarzenia, jakie miało miejsce na koziołku oporowym. Janek przez sen wołał najbliższe mu osoby, czasem mruczał coś w stylu „gdzie byczek?”. Nie pamiętał tego po przebudzeniu. Po nitce do kłębka…
   Któregoś dnia młody maszynista dostał wezwanie na „natychmiast”. Dzwonił sam naczelnik. Ki czort? Okazało się, że czekała na niego jakaś kobieta. Pytała o Janka, a także o sytuację samego Marcina. Jola miała rację – to będzie cholernie trudne… Ale osiągalne.

Pruszków, A. D. 2013, 20 I
(z poprawkami na miarę rozkazu „O” z Warszawy do Gdańska, 11 VII 2013)

2013-07-20 23:46