Archiwum bloga

środa, 21 marca 2018

Ostbahn cz. 3

– Skoro już dobraliśmy się do zapasów, to może zabierzmy oficjalnie wałówkę na górę. Żeby nie było, że jakieś chochliki obrobiły piwniczkę.
   Zabrali pętko kiełbasy, kiszoną kapustę, otwarty słój z korniszonami i na popitkę sok z czereśni. Wbrew pozorom nie zaopatrzyli się w „literaturę” spod znaku procentów. Po tak przebojowej nocy nie potrzeba wspomagaczy, aby nastąpił poranny kac. Uchachani od ucha do ucha wkroczyli na górę. Woluminy powędrowały na sekretarzyk, a jedzenie na stół.
– No wreszcie przyszli. Już myślałam, ze do tej 10-cio litrowej bańki z berbeluchą zajrzeliście i pospaliście się kamiennym snem.
– A właśnie, gdzie ją postawiłaś? – zapytał Puszkar.
– Okulary sobie kup. Pod okienkiem od strony toru stoi sobie grzecznie. – dyżurna popatrzyła wymownym wzrokiem na Juliana, który miał minę niewiniątka.
– Mam pytanie… – nieśmiało odezwał się Grzesiek. – za ile będzie olsztyniak?
– Za parę minutek. Idziesz po wodę? – dziki błysk pojawił się w oczach Kuchtowej.
– I co jeszcze? Dotąd, aż pociąg nie dotrze do Ornety, ja stąd nie wychodzę. Chcę na własne uszy usłyszeć meldunek!
– Młody, nie gorączkuj się. Teraz wypadałoby uzupełnić puste magazyny. – odparł Julian.
   Smakołyki wyjechały na stół. W środku ucztowania zatrzeszczał radiotelefon. Kuchtowa musiała wstać od stołu.
– 97220 zgłasza się do Pieniężna!
– Słucham 97220.
– Za trzy minuty będę u was.
– Dobrze. Tradycyjnie peron drugi, tor piąty.
– Dużo pasażerów?
– Sporawo. Aha! Na peronie stoi gromadka dzieci, pewnie trzeba będzie skomunikować z pośpiechem do Warszawy.
– Dobra, to kierownik już się tym zajmie. Bez odbioru.
   Dyżurna oparła się o krzesło i spojrzała na dwóch łasuchów.
– To co, kto chce zapowiedzieć pociąg? Może ty Grzesiu, co?
– Zawsze coś nowego. A co mam mówić?
– Tekst masz obok mikrofonu. Spokojnie, powoli, bo mogą ludzie nie zrozumieć. I błagam, nie rób takich numerów jak megafonista z Korsz, co sypał mięsem, gdy się pomylił. Wolałabym, żeby baby na rynku potem mi nie dogadywały z tego powodu. Jasne?
– Jak słońce.
– No to в перёт Ваня.
   Grzesiek chwycił za mikrofon, odchrząknął i zaczął mówić:
– Uwaga, uwaga!... – a na stacji rozległo się gromkie „Achtung, achtung!” Chłopak zbaraniał. Znów zaczął mówić, jednak historia powtórzyła się. Odłożył mikrofon.
– Ludzie… Wyjaśnijcie mi to…
–Spróbuj raz jeszcze. Nie przerywaj.
– Boże… – znów włączył nagłośnienie zewnętrzne, zaczął czytać – Uwaga! Uwaga! Pociąg z Braniewa do Olsztyna, przez Ornetę, Dobre Miasto, Gutkowo, wjedzie na tor piąty, przy peronie drugim.
Jak na złość na stacji rozległa się inna zapowiedź: Achtung! Achtung! Der Zug von Braunsberg nach Allenstein, durch Wormditt, Gudstadt…
   Przez okolicę poniósł się donośny dźwięk. Mechanik dawał przed przejazdem finezyjne Rp1. Na peronie panowało małe poruszenie, bo co w końcu miała oznaczać ta zapowiedź wygłoszona czystym niemieckim? Każdy w tym regionie znał dawne nazwy miejscowości, więc zrozumienie nie wymagało wielkiego wysiłku. Jednak wielu miało poważne wątpliwości, czy coś się nie dzieje.
   Znów po całej okolicy rozległo się Rp1. Pesa defilowała po torze głównym. Młody ponownie zaczął wygłaszać swoją kwestię. Tym razem wszystko było normalnie.
– Pociąg osobowy z Braniewa do Olsztyna…
Szynobus ruszył. Grzesiek popatrzył w stronę wiaduktu i aż krzyknął. Po jednotorowym szlaku zaiwaniał z pełna szybkością jakiś pośpieszny prowadzony przez parowóz.
–Mechanik stój!!!! – ryknął na całe gardło przez megafony. Kuchtowa chwyciła za radiolę.
– 93745 stój!!! Hamuj! Czołowe!
   Po kilku sekundach szynobus zatrzymał się. Niestety, jego większa część zdążyła pokonać rozjazdy. Parowóz z całym impetem… przeniknął przez niego.
– Żebyśmy tylko nie dorobili się nowych mar, jak w tej legendzie o pociągu z nikąd…
– Julian! Nawet tak nie myśl!
Znów zaskrzeczał radiotelefon.
– Pieniężno… co to było? – głos maszynisty lekko drżał.
– Mechaniku, czy coś się dzieje na pociągu? Ludzie cali? Nie zachowują się jak błędne mary? – wyrzuciła jak z karabinu dyżurna.
– Wszystko gra. Byle do Olsztyna i koniec z diabelstwem…
– Polecam skrócony czas jazdy.
– Nie inaczej. Bez odbioru.
   Słońce na dobre rozgościło się na niebie. W przydomowych ogródkach co jakiś czas odzywał się kogut. Zapowiadał się piękny dzień. Po otrzymaniu meldunku, Grzesiek zwinął manele, pożyczył na dłużej rower od Puszkara i pojechał do domu. Przez całą drogę do Wilknit dręczyły go dziwne myśli, miał wrażenie, że ktoś za nim podąża. Zignorował to. Chciał jak najszybciej na te kilka godzin we własnym łóżku, zanim uda się na służbę.
   Ledwo co otworzył furtkę, na progu ujrzał gospodynię.
– No już myślałam żeście się spili z Puszkarem i spod stołu jeszcze nie wylazłeś. – podparła się pod boki.
– Trzeźwy jestem jak dziecko…
– Ano chuchnij… uuuuu… umyj paszczę, bo jedzie z niej jak ze składziku z chodzącą kapustą i tańczącym mlekiem. Ale faktycznie, trzeźwy jesteś jak osesek.
– Mogę iść się przekimać?
– Pierzyna czeka. Torba narychtowana, mundur odprasowany.
– Dzięki ci, dobra kobieto.
– Idź, bo wyglądasz jak pijany zając.
– Ja nic…
– Wiem. Znikaj do łóżka. Obudzę cię.
   Sen przyszedł bardzo szybko. Niestety, Morfeusz nie był tak miły i nie przyniósł czegoś na wzór majowej łąki z rozbrykanymi cumulusami. Dziwny był to sen. Trudno go było nawet nazwać koszmarem, ani czymś przyjemnym. To był kocioł. Jak na źle zmontowanym filmie, kolejne sceny przewijały się bez ładu i składu. A to studnia, potem nocna wędrówka, piwnica z wałówką, facjata z odpadającym nosem i diabli wiedzą, co jeszcze. Na sam koniec stał pomiędzy tokami szyn, na drodze niemieckiego pociągu. Nagle zaczęła łaskotać go stopa. Potem ucho. Na sam koniec kichnął siarczyście.
– Wstawaj… Pierogi na stole. – zabrzmiał w uchu ciepły głos.
– Jak pierogi, to nie mam wyjścia.
   Grzesiek miał słowiańską duszę. Mięso, owszem, mógł życ i bez niego, ale pierogi… I to takie z kaszą i swoim serem. Niebo w gębie.
   Uwinął się z jedzeniem, przebrał się i raz jeszcze sprawdził, czy ma wszystkie papiery potrzebne do roboty.
– To kiedy mam się ciebie spodziewać w domu?
– Słuchaj Mycha… Kurs wdzięczny, bo z Olsztyna do Koszalina i na zad.
– Ja nie o tym. Wiem kiedy skończysz służbę, ale chodzi mi o coś innego. Boję się o ciebie. Wiem, że pakujesz się w jakieś potężne bagno, czuję to. Te przebiegi, co je w nocy obserwowałeś… Jakaś siła nieczysta macza w tym palce. Ja swoje wiem.
– Moja ty czarownico…
– Teraz nie jest czas na żarty. Bądź ostrożny, myśl trzeźwo i nie daj się sprowokować ich szantażom.
– Wiesz o co toczy się gra?
– Wiem i nie pytaj mnie, nie pros o więcej informacji. To i tak nic nie da. Podejdź tu do mnie.
   Grzesiek posłusznie zbliżył się. Maria wyjęła z kieszeni fartucha łańcuszek z jakimś wisiorkiem. Pewnym ruchem zawiesiła go na szyi młodego kolejarza i wsunęła mu pod koszulę.
– Co to jest?
– Pamiętaj o Niej. Gdyby coś się działo, pros, a Ona ci pomoże. Jedź już, bo ci Radex zwieje z przystanku.
– Do szybkiego zobaczenia!
– Trzymaj się!
   Grzesiek wskoczył na rower i pojechał w stronę Pieniężna. Pech chciał, ze o tej porze nie było ani dawki, ani normalnego pociągu, nawet do Gutkowa. Jedynym sposobem, aby dostać się do Olsztyna, była jazda autobusem. W zależności od pory dnia był to PKS albo Radex. Znali go praktycznie wszyscy kierowcy. Chłopak był bardzo charakterystyczną postacią.
– Normalny do Olsztyna.
– O ironio! Kolejarz i do pracy musi się tłuc autobusem.
– Znów pociągu nie ma.
– Ja wiem. Ładuj się pan, w Olsztynie się rozliczymy. – kierowca mrugnął porozumiewawczo. Ludzie muszą się jakoś dogadywać, prawda?
   Żar lał się z nieba. Grzesiek zaczął obserwować rozbrykane chmury. Miejscowo delikatnie przysłaniały błękit niczym włosy anielskie (cirrusy), raz na jakiś czas pokazywał się puchaty cumulus. Niestety i tak było duszno, temperatura taka, że tylko wyjmuj kocioł i smołę waż. Kawałek przed Olsztynem nieśmiało objawiła się gromadka altocumulusów. Kto się uczył geografii, ten wie, że chmury średnie kłębiaste zwiastują pogorszenie się pogody.
   Wreszcie autobus dotarł na Plac Dworcowy. Kierowca nie wziął od Grześka nawet grosza.
   Kolejarz wparował na peron. Głos z megafonu obwieścił, że pociąg pośpieszny z Białegostoku do szczecina wtacza się. Zielona EP07 defilowała dumnie z dziesiątką wagonów na haku i z pełną gracją wyhamowała przy peronie drugim.
–Hej! Grzechu! Ładuj się do pociągu! – krzyknął na pół stacji kierownik. – Co tak stoisz, jakbyś korzenie w beton zapuścił?
– Niech kierownik spojrzy, co się stało na sąsiednim torze…
   Spod kibla do Iławy było słychać ciche jęki rannego człowieka. Gdzieś w oddali niósł się dźwięk gwizdawki parowozu. Grzesiek zbladł, ogarnęły go złe przeczucia.
– Kierowniku, bierzemy apteczkę i lecimy ratować człowieka!
– Zgłoś na dyspozyturę wypadek.
Nie minęła minuta, jak obaj weszli pod osobowy. Wokół zebrała się grupka gapiów.
– Zobacz Grzesiu! Toż to nasz Marmurko…
   Dalej zajęli się opatrywaniem. Mechanik miał pogruchotane kości, chwalić Niebiosa, nie stracił żadnej z kończyn. Od strony dworca PKS wyła karetka, chwilę później pojawili się medyczni. Obaj konduktorzy wyszli spod ezeta na peron. Zaraz po tym wydobyto Marmurkę.
– Bardzo dobrze panowie go opatrzyli. – stwierdził lekarz.
– Trzeba znać zasady pierwszej pomocy. – wypalił Grzesiek.
– Żeby każdy tak myślał i robił, byłoby o wiele mniej niepotrzebnych zgonów. – ratownik smutno pokręcił głową.
   Konduktorzy wrócili do pociągu. Z dwudziestominutowym opóźnieniem na karku, pociąg rozpoczął bieg w stronę Elbląga.
   Po uporaniu się z biletami Grzesiek wrócił do służbowego. Usiadł pod oknem i wyjął termos z lipową herbatą. Po przedziale rozniósł się słodki zapach lata i wakacji.
– Chce kierownik herbatki?
– Z wielką chęcią. Po tym wszystkim suszy mnie.
– Czyli w Elblągu minutowy wyskok na oranżadę, co się nosem odbija?
– Jeśli nadrobimy te dwadzieścia minut, to i owszem.
   Rozmowa za bardzo się nie kleiła. Grzesiek postanowił dokładnie obejrzeć podarunek od Marii. Na medaliku była przedstawiona postać trzymająca w dłoniach uskrzydlone koło. Na rewersie widniał napis: „Niech Cię strzeże, zawsze i wszędzie. Grzegorzowi – Maria”. Młody uśmiechnął się pod nosem. Widział, że gdzieś tam, ktoś o nim cały czas myśli i oczekuje szczęśliwego powrotu.
– Grzesiu, jeśli wolno, co ty tam tak kurczowo ściskasz w dłoni?
– Taki mały prezencik dostałem od Maszeńki.
– Mogę?
– Proszę bardzo.
   Kierownik wziął do ręki medalik, obejrzał go dokładnie i uśmiechnął się pod wąsem.
– Świętej Katarzynie oddała ciebie pod opiekę. Ona naprawdę musi cię miłować… Piękny gest. Inna sprawa, że bardzo trudno zdobyć taki medalik. Masz brachu szczęście. Miej ten wizerunek zawsze przy sobie. – Ucałował medalik i oddał go właścicielowi.
– Z innej beczki, czy słyszał pan gwizdawkę parowozu, jak biegliśmy z apteczka do Marmurki?
– Tak.
– Czyli nie miałem omamów.
– Raczej nie. A czemu pytasz?
–Nic, nic… Tak tylko. Skojarzyło mi się z pewną historia, co mi pan Julek Puszkar opowiadał. – delikatnie skłamał.
– Stary wyjadacz z niego! Na olsztyńskiej szopie chyba każdy go zna.
– Niesamowity człowiek. I te jego historie… Można słuchać godzinami.
– Tyś chyba się na nich wychował.
– A tak. Jak jeszcze mieszkałem w Lelkowie, zawsze zwalaliśmy się całą gromadą do Puszkarków. Zimą było najmilej: zawierucha za oknem, w kaflowym piecu strzela ogień, po pokoju defiluje Grisza, wie kierownik, ten stary kocur. I zawsze upieraliśmy się, że światło ma dawać lampa naftowa, ewentualnie karbidówka, nie żadne elektryczne.
– Julian opowiadał ci jeden ze swoich kolejowych dreszczowców?
– Który dokładnie?
– Ostbahn.
   Chłopak zamilkł. Spojrzał na świat przewijający się za oknem. Znów usłyszał parowóz i aż przeklął dosadnie. Po sąsiednim torze przemknął szwabski pociąg. Grzesiowa twarz przybrała wymowny odcień S2.
– Nic nie mów. Opowiadał ci o Ostbahnie.
– Ale skąd…
– Przed chwilą obaj widzieliśmy ten skład, co przemknął sąsiednim torem. Gwarantuje, że żaden z pasażerów nic nie widział i nic nie słyszał. Po twojej reakcji zrozumiałem, że historia zatoczyła koło.
– Boję się. – wypalił Grzesiek.
– ja też, ale za dobrze znam te sprawę. Obaj z Julkiem wracaliśmy ze służby do domu, gdy wydarzył się wypadek Staszka. Żaden nie chciał nawet spojrzeć na tor.
   Zapadła cisza. Koła wybijały swój rytm na złączach szyn, wagon delikatnie kołysał się. Pociąg nadrobił opóźnienie. Korzystając z pięciominutowego postoju, Grzesiek pobiegł po oranżadę. Znał tylko dwa dworce, na których sprzedawano taką prawdziwą oranżadę: w Elblągu i na peronie trzecim dworca W-wa Śródmieście. Świeczki w oczach, gaz odbija się nosem. I ten boski smak…
   W miarę zbliżania się do 3miasta, zwiększał się rejwach panujący na korytarzach. Gdzieś z ostatniego wagonu niosły się dźwięki gitary i obozowego śpiewu od czasu do czasu zmieniających się z radiem. I kto powiedział, że dzisiejsza młodzież nie umie się bawić? Każda okazja jest dobra, aby pomuzykować. Żaden ze współpasażerów nie ganił ich, wręcz przeciwnie, zachęcali do dalszego grania.
   Altocumulusy to prawdziwe przepowiadacie pogody. Zaraz po przekroczeniu Nogatu zaczął padać deszcz. Najpierw nieśmiało, po kilka kropelek, później ździebko śmielej, a kawałek za Tczewem lunęło na bezczelnego.
– Grzesiu, wypadałoby oświecić naród. Taka szarówka za oknem. Skocz no do deski. – zagadał kierownik.
– Już lecę. Czy ja mam zwidy, czy faktycznie jakoś zimno się zrobiło?
– E, co ty gadasz. Leje, to i ciepło z rozgrzanego pudła wagonu paruje. Idź już.
   Grzesiek szczelniej otulił się marynarka i ruszył do przełączników regulujących oświetlenie. W pewnej chwili ucichł cały rejwach. Nastała grobowa cisza, aż w uszach dzwoniło. Nagle z jednego z przedziałów wychyliła się dziwna postać. Kobieta w płaszczu podróżnym z kapeluszem na głowie i parasolką w dłoni. Była jakby nie z tej epoki. Wbiła wzrok w konduktora, który minął ją prawie biegnąc. Włączył światło. Byli na przedmieściach Gdańska, jednak nikt nie wysiadał. Ba! Można było odnieść wrażenie, że wszyscy śpią. Chłód stał się bardziej przenikliwy, nie zachowując nawet odrobiny kindersztuby, zaczął wchodzić pod cienki materiał grzesiowego munduru, nie mógł tylko dotrzeć do serca, którego strzegł medalik.
– Co u się do licha ciężkiego dzieje?! – zapytał chłopak, gdy wrócił do służbowego.
– Morda w kubeł! Siedź cicho! – odparł niezbyt elegancko kierownik. Podniósł się z miejsca, zamknął drzwi przedziału na kwadrat i zaciągnął zasłonki. Wrócił na miejsce. Był blady, na czole połyskiwały krople zimnego potu. Chłód coraz bardziej dawał o sobie znać. Rp1 zapodawane przez maszynistę było bardzo dziwne: ni to gwizdawka, ni to syreny siódemki. Jakaś dziwna hybryda. Na korytarzu zrobiło się gwarno i tłoczno. Nie był to jednak znajomy harmider, bliski sercu. Słyszało się, ze ludzie szykują się do wysiadki. Grzesiek chciał wyjść, ale kierpoć dość jednoznacznym gestem kazał mu pozostać na miejscu. Przez nieszczelności drzwi było słychać strzępki rozmów, oczywiście wszyscy… gergotali jak jeden mąż. Na całe szczęście radiotelefon działał bez zarzutów. Z mocno przyciszonego urządzenia wydobywały się dziwne gadki:
– Jedź i nie zatrzymuj się!!! – głos nieznoszący sprzeciwu krzyczał ile sił w płucach.
– Ale ja mam ludzi! – odezwał się mechanik.
– Milcz psie! Jedź! Przebiegi i tak masz ustawione.
– A nastawnia? – roztrzęsionym głosem rzekł pomocnik.
– Czy ja ci udzieliłem głosu?! Jeśli jesteś taki rozgadany, mogę skinąć palcem i nafaszerują cię ołowiem.
   Konduktorzy popatrzyli po sobie, zrozumieli powagę sytuacji. Ktoś z bronią szalał w lokomotywie. Wciąż słuchali.
– Masz dojechać do docelowej, odstawić mój transport, a dalej zastanowimy się, co z wami zrobić.
– A pasażerowie? – odważył się mechanik.
– Mają sporo szczęścia. Jakaś siła ciąży nad tym przeklętym pośpiesznym i nie daje nam możliwości dojścia do nich. Czas dla nich się zatrzymał. Każdy dotrze do celu swej podróży, z tym jednak, że nie będą pamiętać chwili przybycia na dworzec.
– A my? – odezwał się pomocnik.
– Czy ja się zbyt delikatnie wyraziłem?! Milcz, prowadź ten wymysł techniki!!! – nastała chwila ciszy, którą przerwał strzał.
– Jasne, mechaniku?! – zapytał z pogardą.
– T-t-taaa-k-k…
– Powiedzmy, że oficjalna wersja zabrzmi, iż ten oto młody człowiek z niewyjaśnionych przyczyn władował się pod zdawczy. Na razie, dla przestrogi, posiedzi sobie w swoim fotelu.
   Zapadła cisza w eterze. Maszynista tak ustawił radiotelefon, aby wszystko było słychać. Pewnie łudził się, ze wzbudzi to zainteresowanie służb kolejowych. Niestety, czasoprzestrzeń pozwoliła jedynie na to, aby sygnał doszedł do drużyny konduktorskiej i nigdzie więcej.
   Pomimo przenikliwego chłodu panującego w służbowym, kierownik z Grześkiem mieli wrażenie, jakby temperatura sięgała 40’C. Rumor na korytarzu wzmógł się, krzyki stawały się coraz ostrzejsze, słychać było płacz małych dzieci.
– Co tu się do licha dzieje?!
– Tfu! Nie wzywaj siły nieczystej, bo ona już tu jest. Milcz i najlepiej zacznij się modlić, może ciebie wysłuchają, bo ja już za dużo nagrzeszyłem.
   Pociąg wcale nie zwalniał, przeciwnie, wciąż przyspieszał. Z gadaniny kół i szyn, można było wywnioskować, że prędkość dawno przekroczyła 140 km/h. Siódemka z dziesiątką wagonów na haku nie powinna się rozlecieć, chociaż w takich okolicznościach, kto ją tam wie.
   Zgasło światło. Z tego wszystkiego wywaliło korki. Zapanował bardzo nieprzyjemny półmrok. Harmider przybrał na sile. Nagle wszystko ucichło. Ktoś wydawał rozkazy. Głos oficera był stanowczy i władczy. Padła seria z karabinu maszynowego. Potem kilka strzałów z broni krótkiej. Obaj konduktorzy rzucili się na podłogę. W kratce u dołu drzwi do przedziału co i rusz przebłyskiwały wyglanzowane oficerki. Ktoś zaczął gmerać w zamku, lecz nie otworzył go. Zaraz po tym rozwalono go jednym strzałem.
   Kierownik zaczął gorączkowo coś szeptać. Grzesiek trzymał w garści medalik od Maszy. Był taki ciepły, przypominał mu dom, w którym ktoś na niego czeka. A on nie wiedział, czy kiedykolwiek tam wróci. Ktoś szarpnął za drzwi. W „progu” stał esesman. Grzesiek aż jęknął, to tą twarz widział w studni.
– O! Jacy bohaterowie! Podkulili ogony pod siebie, bo się kilku wystrzałów wystraszyli. – odezwał się oficer.
– Skończcie z nimi! – wydał rozkaz esesman.
   Grzesiek mocniej ścisnął medalik. A więc to tak skończy… Ciekawe, czy odnajdą ich ciała.
– Święta Katarzyno… – wyszeptał.
– … módl się za nami… – dopowiedział kierownik.
– Ty zobacz, oni próbują się ratować! Idioci! Teraz wam nic nie pomoże, nic!!!
   Dwóch żołnierzy wymierzyło w kolejarzy lufy karabinów. Padł rozkaz. Strzelcy pociągnęli za spusty. Zanim kule dotarły do głów leżących, cały pociąg wjechał w dziwną światłość. Wszystko w niej rozpłynęło się. Twarze rozsierdzonych szwabów, kule, wszystko wokół oddało się pod władanie tego dziwnego blasku. Esesman razem z oficerem zaczęli przeklinać, krzyczeć, lecz po kilku sekundach ich wrzaski stały się nieme. Mogło się wydawać, że ta przedziwna światłość sprawia ból obydwu Niemcom. Inni odczuwali spokój i dziwną pewność, że nic im nie grozi. Ostatnią rzeczą, którą zapamiętali konduktorzy, była niesamowita ulga, że tym razem wrócą bezpiecznie do domu. Później czas przestał jakby istnieć…

cdn... (przepisuję, spokojnie)

2009.06.18 18:21

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz