W ramach zabijania nudy w piątek zaopatrzyłam się w bilet za 12,98 złociszy polskich w te i na zad, oraz sporą ilość "Kasi". W domu żywej duszy, więc podkasało się rękawy, wyciągnęło gar, paczkę kakao i jeszcze kilka innych składników, no i zaczął się wytwarzać murzynek. Próbowałam nie myśleć o wyniku końcowym, zanim nie wyjmę z pieca i nie spróbuję, nie wydam żadnej opinii dotyczącej ciasta. Przed północą skończyłam z polewą. Usnęłam przed pierwszą. W sobotę wstałam mocno nieogarnięta. Wszechobecny bałagan, bocianie gniazdo na głowie, ładująca się bateria do aparatu... A tu 8:05 Młody mnie informuje, ze stoi pod moim blokiem. Niech to licho! Ja w piżamach, głodna jak wilk, do połowy nieprzytomna, a ten już stoi. Miał być o 8:20... Dobrze, że opanowałam do perfekcji ekspresowe wyjście, bo byłoby źle. Z lekkim opóźnieniem powędrowaliśmy na dworzec. Młody zakupił bilet i udaliśmy się na peron. Zaczęliśmy się rozglądać za 2iomem. Zlokalizowaliśmy go bardzo szybko, bo kto może majstrować przy aparacie, jednocześnie celując na sąsiedni tor? Grzecznie się przywitaliśmy, dwa Michały spojrzały po sobie. Rozmowa jak zwykle zeszła na SKM-ki. Na horyzoncie zamajaczył pośpiech, no to myk na drugi koniec peronu, za kładkę i focimy ;) Chwilę później nadjechał kaktus, a dalej hybrydowy kibel (kto przeglądał fotki na Tm7, ten wie o co biega). Biforek udany w 100%. W międzyczasie Szefowa poinformowała nas, gdzie się ulokowała z Matim. Ku mojemu rozbawieniu, a uciesze 2ioma nadjechała EW60. Tych charakterystycznych okularów nie można pomylić nawet w zaświatach. Pruszków wparował do przedziału. Przywitanko i jazda z plotami :D Przepaplaliśmy całą drogę. Trzeba się nagadać, a co! Nie ma to jak rozmowa z żywym człowiekiem oko w oko. Nie przemawiają do mnie żadne komunikatory, nigdy nie zastąpią prawdziwego kontaktu. Do rzeczy. W Skierniewicach wysiadka i rzut okiem na sytuację. Pogoda zajebiaszcza, leciutki wiaterek. Miodzio! Ruszyliśmy z buta w stronę końca peronu. Na sąsiednim ktoś focił. Nasz gospodarz - Jacbull. Zaraz potem dołączył Przemek. Dłuższy czas fociliśmy kibelki i pośpiechy w stacji, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. Poszliśmy na szlak (w stronę Rawki). W cieniu drzew i parkanu zakładu przemysłowego rozprawialiśmy na wiadome tematy. Dzięki radioli Jacka, wiedzieliśmy, co się święci na szlaku. Chwilkę przed przejazdem pociągu byliśmy gotowi, aby złapać delikwenta. Przyznam się, że z nieukrywaną radością "uwieczniałam" także i Ekipę. Po półtorej godziny powędrowaliśmy do parowozowni. Każdy otrzymał na pamiątkę kartonowy bilet, taki jak kiedyś bywały na PKP. Miejsce niezwykłe, czuje się w nim atmosferę tamtych czasów. Brakowało mi tylko ciepła buchającego z rozgrzanych kotłów... Dobra, wiem, nie można mieć wszystkiego na raz. Obeszliśmy Ol49, Ty2, następnie szturmem na stonkę (mam pamiątkę w postaci dużego siniola na pół kolana, choleryk wyrżnął się w ostatni schodek). Tam obowiązkowo fota części ferajny. Następnie WMa vel drezyna. O! Tam to dopiero baby szalały :D A to trąbka nożna, a to klakson, a to przewracanie "przyczepy", wywijanie podnośnikiem. Potem Pruszkowiaki myk na stonię. Mniejszy Michał nie mógł się nacieszyć trąbką, ja dołożyłam swoje 3 grosze, duży Michał też swoje trabnął. Wreszcie w uch poszedł statyw. Wspólne foto uczynione przy... Oelce, dokładniej tej remontowanej, ja się mam całkiem nieźle ;) Dalej kurs na samą szopę. Skarby, skarbeńki, wyrychtowany wagon (nie pamiętam teraz dokładnego numeru) cały z oryginalnych części, salonka, krokodylek... Ludzie! Tam jest tak fanie. Dalej Warsztat na tyłach, potem centrala telefoniczna. Znów w teren. Machajka, samochód na szynach (ratunkowy) i zatykanie uszu, gdy maluchy dobrały się do trąbki w stonce.
Znów wróciliśmy na stację. Tam uzupełnienie zapasów wałówki i hajda na na kibello do Rawki. Tam znów krótka wizyta w spożywczaku i marsz na mały piknik. Prawie pod wiaduktem na trasę do Łukowa się usadowiliśmy. Piękny widok na "Wiedenkę" i bycze brutta. Rozłożyłam swoją kurtkę i na "teoretycznie dwuosobowej" płachcie rozsiadłyśmy się z Szefową. Nie obyło się bez sprintów, żeby mieć dobrą miejscówkę i wygłupów, zwłaszcza młodszej części Tm7. Jacbull znalazł kawał plastikowego węża. A mi się przypomniał stary numer na "trębitę". Dawaj "pierdzieć" w tę rurę. Odgłos komiczny, ludzie wyli ze śmiechu. Dalej poszła cytatologia z Bohdana Smolenia i teksty z serii: "Ja się nazywam Pelagia Smolińska...". Wałówka sukcesywnie znikała. O dziwo nie było zakalca w murzynku :D Pogadali, pofocili, a ja musiałam pójść sobie precz :((. Ciepło na serduchu mi się zrobiło, gdy wszyscy odprowadzili mnie na powrotny kibel. Takich wspaniałych ludzi dawno nie miałam okazji poznać ;)) Kochana ferajna z Tm7, musowo powtórzyć zlotus. Wróciłam do domu szczęśliwa jak nigdy. A że kolano pulsowało... Oj tam, skoro mogłam biegać, znaczy się wszystko gra. A w niedzielę... spanie! Byłam padnięta, więc jakoś musiałam uzupełnić siły. No i zaliczyłam historię na 5!!!
- 2009-06-09 21:27
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz