Archiwum bloga

środa, 21 marca 2018

Ostbahn cz. 11

  Stało nad nim młode małżeństwo. Słyszał historię, jak ta dwójka zamiast na miesiąc miodowy, pojechała do świętego Piotra.
– Mi to już wisi…
– Ale nie nam. Zrób swoją robotę, a sam się zdziwisz, jak będziesz mile zaskoczony. 
   Pociąg zaczął zwalniać wchodząc w malowniczy łuk, który był obsadzony dębami, gdzieniegdzie poprzetykany kasztanowcami i świerkiem. Złota barwa liści wraz ze wschodzącym słońcem, malowały cały świat jesienną paletą, ogrzewając go jednocześnie. Swoim biegiem wydobywał się srebrny warkocz wydobywał się z komina parowozu. Maszynista raz po raz dodawał pary w gwizdawkę zachowując się jak ten niepokorny kogut, który budzi pół okolicy. Mehsack niechętnie zaczął wynurzać się spod pierzyny.
   Grzesiek podziwiał otaczający go świat. Taki spokojny i cichy. Stał na pomoście jednego z wagonów i chłonął całym sobą świt. Ledwo pociąg wyhamował, zeskoczył na peron i odetchnął pełną piersią. Rasowy choleryk, chciałoby się powiedzieć. Sam nie wiedział, skąd nagle pojawił się ten optymizm. Schował za pazuchą bezcenne dokumenty. Na chwilę usiadł na peronowej ławeczce. Rozprostował nogi i uśmiechnął się sam do siebie. Na jego chudej twarzy nadal utrzymywała się nieznaczna opuchlizna.
– No to teraz z buta do Lelkowa, albo na zakupy na Braniewo. – pomyślał.
   Wystarczyło wyjść z miasta lub poczekać na najbliższy szynobus, który powinien być za kilka kwadransów. Przeszedł przez tory główne, minął budynek dworca (swoja drogą był jakoś większy, piękniejszy) i powędrował brukowanym duktem. Jakież było jego zdziwienie, gdy zrozumiał, że nie jest to Warmia którą znał. Furmanki, powozy… Ba! Drogowskazy były po niemiecku. Wrócił się do Pieniężna. Zaintrygowała go cała sytuacja. Panika nie doszła jeszcze do głosu. Teraz panowała ciekawość (na wrzaski będzie jeszcze czas). A co by gdyby…
   Dolina Wałszy, jej meandry budziły i nadal budzą zachwyt. Rzeka była źródłem życia, domem dla wielu istnień, złożonym ekosystemem. Bobry nie kryły się ze swoją bytnością, przy odrobinie szczęścia można było spotkać bociana czarnego, a o świcie żurawie. Jest to tak niezwykłe miejsce, że utworzono rezerwat na terenie jaru.
   Spacer przez miasto był niesamowitym doznaniem. Rynek, poszczególne uliczki, ratusz, kościół, wszystko to tętniło życiem. Widać, nikt nie chciał tu wojny. Grzesiek wzdrygnął się na samą myśl o tym, jak kiedyś będzie wyglądało miasteczko. Front litości nie zna.
   W pobliżu rzeki panował spokój. Świat dopiero budził się do życia. Przy najlżejszym podmuchu wiatru na chodnik opadały złote liście, czasami kasztany.
– Co ty chcesz, koteczku? – zapytał zdziwiony Grzesiek, gdy na jego drodze stanęło zwierzę. Łatka na czole była dziwnie znajoma.
– Luna?! – nie wierzył własnym oczom. Przecież ta kotka leżała kilka godzin wcześniej ledwo żywa, u Puszkara na posłaniu. Wziął ją na ręce. Była bardzo spokojna, bo zaraz wygodnie się umościła.
   Następnym widokiem, który mógł przyprawić o zawał serca, był remont mostu na Wałszy. Dokładnie wszystko się zgadzało. To był rok 1905…
                                                             ***
– Źle się dzieje…
– Co ty mówisz? Grzesiek drogę do domu zna, góra za godzinę będzie z dokumentami.
– Też tak bym chciał myśleć. Wyprawiłem go do samiuśkiego Belzebuba. – westchnął Puszkar.
– Tfu! Bodej, nie wzywaj siły nieczystej.
– Więc jak mi wyjaśnisz, że znowu, mimo woli, przypadło prowadzenie nowszej wersji widma?
– Czekaj chaosie. O który ci idzie?
– Nocny służbowy do Działdowa. 
– Dla mechanika nawet to i lepiej. Ma gwarancję spokoju. Aniołów stróżów się dorobił.
– Trzeba czekać, inaczej nie pomożemy. Tylko czemu mam wrażenie, że już kiedyś tak było?
                                                      ***
   Jesienny wieczór powoli spływał na świat. Wiatr nieco przybrawszy na sile, z impetem strząsał i podbiał do góry liście. A te wirowały w powietrzu, czasami tworząc „opad”. Gdy tylko przejeżdżał pociąg, zaraz wzbijały się do lotu, tworząc tuman, który jak fala zalewał skład. 
   Niewielki parowozik, zwany wśród miejscowych czajniczkiem, manewrował po torach dodatkowych formując pociąg. Na rampie w najlepsze kwitł handel. Grzesiek przyglądał się temu wszystkiemu lekko przerażony. Myślał o swojej sytuacji, klnąc w duchu i tracąc siły. Utknął w martwym punkcie. Co z tego, że wokół królowała jesień. A i owszem, próbował wsiąść w cośkolwiek na Lichtenfeld, nawet dojechał. Ale to nie była jego epoka, jego czas. Coś zacięło się w trybikach i nie chciało pozwolić mu na powrót. I ten kot… Trzymał go wciąż na rękach, głaszcząc niespokojnie po lśniącym futerku. Nie miał gdzie spać, bo i jakim sposobem? Z głupia franc poszedł pod dysponującą. Chodząc w tę i na zad, nucił sobie „Мила моя...”. Zawsze ją śpiewał, gdy był świadomy swej niemocy. Wreszcie przysiadł na pieńku koło szopy. Miejsce było identyczne, jak to zapamiętane z jego dzieciństwa. Nawet siekiera była dziwnie znajoma.
– Kekhem! – ktoś ozwał się za jego plecami.
– Jooo… – zaczął nieśmiało.
– No kogo my tu mamy! Ano wstawaj!
   Stała przed nim nastawnicza. Młodsza o te kilka lat.
– Eeee… No, ten… Czy ja aby czasem nie powinienem się do Fromborka udać?
– Co za baran – uśmiechnęła się.
– Noto dajmy na to, że oszalałem.
– Nie dajmy, tylko jesteś zdrów na umyśle.
– Kurcza, nie byłbym tego taki pewien. Z moich obserwacji wynika, ze jest to 1905 rok.
– Gratuluję wiedzy i spostrzegawczości! Rzeczywiście tak jest. Dobrze widzisz.
– OKJP…
– Co proszę?
– Nic, nic… Bardzo przydatny skrót.
– I co on oznacza?
– Lepiej, żeby pani nie wiedziała. 
– Ja się dowiem! Chodź, zjesz coś, bo od świtu tu krążysz.
– Ajno… Zaraz, skąd…
– Ten świat ma swoje prawa. Nie zostałeś odrzucony przez niego. Bo to, co teraz ma miejsce, już się wydarzyło.
– Nie rozumiem.
– Każdy twój krok jest zaplanowany, chociaż ty nadal masz wpływ na swoje życie, wybory. Tu działa twoja wolna wola. Dłubiesz teraz w zapisie przeszłości, nanosisz swoje poprawki. Musisz to zrobić, bo inaczej zmienisz swoje życie w przyszłości. To tak najprościej. Stary patent, ale czasoprzestrzeń tak właśnie działa. 
– Hmmm… W miarę logiczne w swej chaotyczności. A wiadomo co mnie czeka po powrocie?
– Sam się dowiesz. Ja mam tylko ewentualne opcje. To ty prowadzisz pociąg swojego życia, Dyspozytor ustawia przebiegi. Zawsze możesz zatrzymać skład i przestawić szlak według swoich zamiarów, pomimo, że uszkodzisz zwrotnicę.
– Chciałbym… Moja Maszeńka…(– po policzkach spłynęły gorące łzy)
– Co chcesz zmienić?
– Żeby… Żeby była cała i zdrowa.
– A cóż to ma być?! Czego ty chłopaku chcesz?! Śmiały jesteś.
– Więc to tak?!
   Zrzucił Lunę na ziemię i pobiegł przed siebie. Obelgi, przekleństwa, krzyk i ciskanie gromów. Wszystko wokół drgało. Grzesiek nie zwracał na to najmniejszej uwagi, nie patrzył dokąd zmierza, co robi. Dopiero gdy nie mógł złapać oddechu, przystanął, sparł się dłońmi na kolanach. Wokół rozpościerały się pola, ścierniska. Było już dobrze po żniwach. Spojrzał na świat? Co tu komu po nim? Do domu i tak już nie wróci, po co? Dla kogo miałby tam wrócić? Ziemia zaczęła delikatnie drżeć. Już czas. Z każdą sekundą drgania przybierały na sile. Szyny zaczęły cichutko śpiewać. Potwór zbliżał się od strony Braniewa, dyszał i sapał. Grześka niewiele to obchodziło, stanął twarzą do wjazdowego, który w „jego czasach” stał martwy, unieważniony. Teraz jego ramiona podawały wolną drogę. Niech to już się skończy. Niech pochłonie go nicość. Bo czy po takim czymś można liczyć na nagrodę w niebie? 
   Stał pomiędzy tokami szyn. Teraz już rozumiał swój sen. Jego rola dobiegła końca, powinien zjeść ze sceny. Przyklęknął na podkładzie. Za plecami rozległ się rozpaczliwy gwizd. Nie było siły, aby parowóz zatrzymał się wraz ze składem w jedną sekundę. Później nastąpiło już tylko uderzenie, a ciało poszybowało w dół nasypu jak marionetka, upadając gdzieś w rów odwadniający.

***

– Jasna cholera!!! – rozniosło się po dyspozyturze.
– Co do kurczy nędzy? – do kuchni wszedł jeden z warsztatowców. 
– Dzbanek pękł mi w ręku. Chciałem herbaty zaparzyć, a tu masz… – biadolił dyspozytor.
– Zaraz się posprząta. Szmat i wiader u nas ci pod dostatkiem. Zaraz się zorganizuje.
– Zły znak. Bardzo zły.
– Lustro to przecież nie było. Co ty szukasz dziury w całym?
– Nie dziw się. Ostatni raz przed ogłoszeniem stanu wojennego tak się działo.
– Gadanie.
– Żebyś się nie zdziwił…
   Warsztatowiec puknął się w czoło. Bo i kto miałby wierzyć w te wszystkie durne zabobony? Machnął na to ręką. Czym tu się w końcu przejmować? Wypił swój kompot i wrócił na halę.
   W gnieździe drużyn konduktorskich rozległ się dzwonek telefonu. Raz po raz dźwięk mącił ciszę. Dysponent rzucił na podłogę papiery i otrzepując ręce z kurzu podniósł słuchawkę.
– Gniazdo Olsztyn, słucham.
– Ale ty masz przyspieszenie…
– Przepraszam, z kim mam przyjemność?
– Zarazo, nie udawaj mi tu głupiego. I nie pierdacz, że nie poznajesz.
– Uhu, pomysłowe. Jak słowo daję, nie poznaje.
– Odrzekł ten, co zakłady obstawiał. Nie wygłupiaj się Mikołaj. I zamiast zadawać durne pytania, powiedz ty mi, czy masz kogoś na podwójne zastępstwo?
– Chwila. Pan Julian?
– No wreszcie oświecenie przybyło! Normalnie Buddą zostaniesz. To jak?
– No mam, mam… Ale zaraz. Czego akurat pan do mnie dzwoni? 
– Mam dwoje poważnie niedysponowanych. 
– Aaa… No ładnie to tak imprezować po nocy? – roześmiał się.
– Nie całkiem. Dość poważna sprawa, więc ja musiałem ci to zgłosić, bo ta dwójka nie jest w stanie. – Puszkar nie podzielał entuzjazmu dysponenta, raczej był poważny, może i przygnębiony.
– Rozumiem. Będę mógł dać jakieś sensowne zastępstwo. Się porobiło… – humor prysł jak mydlana bańka. 
– Dzięki ci, dobry człowieku. Masz u mnie suszone grzyby.
– Bomba! To wszystko?
– Tak. Wszystkiego dobrego.
– I wzajemnie.
   Cóż u diabła? Dysponent był zaskoczony jak rzadko kiedy. Owszem, nie raz musiał zmieniać ludziom plany, bo albo imprezowicze nie byli w stanie zwlec się na służbę, albo się komuś dzieci pochorowały i trzeba było się nimi zająć. Jak tu sam Puszkar dzwonił, musi co poważnego się stało. Postanowił nie drążyć tematu. Wyciągnął odpowiednie księgi, odnotował co nakazują wszelkie instrukcje i rozporządzenia. W korytarzu mignęła znajoma postać.
– Marycha! – krzyknął w przestrzeń. Ale… Tam nikogo nie było. Przetarł oczy. Omamy? Grzybków halucynogennych dodali mu do kawy? Nie, nie… Musi zmęczenie. Tak, to było racjonalne i logiczne. Nie jakieś omamy.

***

– OLA!!! Co to do licha jest?!
Cisza.
– OLA!!! Zgłoś się do ustawiaczy!!!
Cisza.
– OLA!!! Nastawnia dysponująca, zgłos się do wagonowni!
– Czego pan tak krzyczysz? – odezwał się w eterze drugi głos.
– A kto mówi?
– W postojowych cię słychać i bez radia. Omelan się kłania. 
– Jezusiczku, żeś mechanik mnie wystraszył. 
– A czemu to kochany młotkowy tak się wydziera?
– Pod warszawiaka kazali jakieś zabytki wyciągnąć z zakamarków wagonowni. Może 60 to pociągnie, przy większej prędkości się rozsypie.
– Może to skład retro?
– Taż to pod „Hutnika”.
– Bajki opowiadasz, on w wakacje z Ełku.
– Podczepic kazali.
– A, no chyba że. Spróbuj może raz jeszcze wywoać te nasze kumoszki.
– OLA! Zgłoś się!
Cisza.
– Przyjdź tu do mnie na jednostkę. – rzucił mechanik.
   Zdezorientowany ustawiacz powędrował w postojowe. Spojrzawszy na zegarek i wciąż niebieską teemkę, wgramolił się do środka.
– Czego tarcza niepodana? – zapytał.
– Wiesz, zastanawiam się nad tym zagadnieniem od dłuższego czasu. I równolegle do moich rozważań trwa próba dobicia się na szanowną OLĘ.
– A czego akurat tam?
– Bo na wykonawczej milczą.
– Tak trochę paskudnie. 
– Ano. Słysząc twoje wrzaski stwierdziłem, że coś tu śmierdzi.
– Bynajmniej. Wali na kilometr, aż z butów wyrywa! – ozwał się nagle przybyły kierpoć.
– Ooo… Sebastianku! Miałeś w peronach wsiadać.
– Miałem, ale… Piotruniu, mam ci od nowa tłumaczyć, że jak mam natchnienie, to osobiście wyręczam dzięcioła i wykonuję próbę hamulca? I czemu tarcza niebieska?
– Nikt się nie zgłasza.
– A w dodatku pod „Hutnika” każą mi muzeum podłączyć. Jakieś dziwadło. – dorzucił ustawiacz.
– Grzesiu… Gdzie cię poniosło... – mruknął kierownik.
– Przepraszam, ty do siebie gadasz Sebulku?
– Piotrek, nie kpij sobie ze mnie. Wy zostańcie na jednostce, a ja wdepnę do naszych kum. Gdybym nie wracał dłużej niż ustawa przewiduje, legalnie możecie mnie ścigać. Jeśli i tu urwie się kontakt, grzejta po gromnicę i czym prędzej wyciągajcie się do Działdowa. Dacie cynk do Julka Puszkara.
– Aaaaa… Śmietankie od wściekłej krowy se chlapnął to teraz ma pomysły! Ja z Pragi i się nie poznał. 
– Żadnej berbeluchy na służbie! Piotrusiu miły, raz w życiu napiłem się. Chociaż wtedy to każdy chodził wstawiony.
– Musi z Tworek się urwał… – mrugnął mechanik do ustawiacza, a ten tylko wytrzeszczał oczy.
– Podana padalcu! – kierownik wskazał na tarczę, która przycupnęła w trawie.
   Jednostka leniwie wtoczyła się w perony. Czyli wizytacja nastawni dysponującej OLA okazała się zbędna.
– O, czeka nasza pani konduktor! Spójrz Sebulku!
– Widzę Piotrusiu. Miała z nami jechać Marysia, ale Julek prosił wstawić zastępstwo.
– Pewnie balują z Grześkiem.
– Kochany, oni nie z tych.
   Pociąg zatrzymał się pod wiatą. Młoda kobieta, wraz ze swoja gigantyczną torbą, wsiadła do służbowego. Twarz miała czerwoną, jakby ją kto wrzątkiem oblał. Po policzkach spływał rozmazany tusz, drżały jej ręce.
– Anulka! Co ci, dziecinko?! – kierownik załamał ręce. Nikogo nie dziwił sposób, w jaki zwracał się do młodszych członków drużyny. On był nauczycielem dla wielu osób, zawsze ciepły i serdeczny, nawet po zakończonej nauce, zajmował się swoimi „przyszywanymi” dziećmi.
– Nic… – i zaniosła się szlachem.
– Sebastian Bazylewicz!
– Tak Piotrze Omelanie?
– Bądź człowiekiem i daj jej chusteczki.
– Cicho! Pilnuj semafora! – huknął na mechanika. Sam ujął konduktorkę pod ramię, usadził na ławce i ukucnął na poziomie jej kolan. Spojrzał w zapuchnięte oczy.
– Boże… – chlipała.
– Co się stało? Czego tak płaczesz?
– Marysia… Ona… Jej ciaa-aa-aało… Znaleźli między Działdowem a Iło-o-o-weeem! – łkanie przeszło w krzyk.
– Bądź miłościw… Jesteś pewna?
– Taaak…
– A Grzesiek? Jeździł rozpoznawać?
– Gdzieś zniknął – dłuższa chwilę łapała oddech, by wyrzucić jak z karabinu maszynowego – miała dokumenty, na dłoni swój przecudny pierścionek. Siostra Grześka potwierdziła jej tożsamość.
   Grobową ciszę przerywał tylko szloch konduktorki. Kierownik usiadł obok niej, objął ramieniem i westchnął ciężko. To nie tak miało być. Wszyscy znali tę dwójkę. Marysia była znana ze swej życzliwości i poczucia humoru. Grzesiek, trochę duże dziecko, zawsze się wygłupiał, ale w rzeczywistości nie umiał żyć bez ludzi. Często zapominał o sobie, na rzecz innych. Ten duet był synonimem radości i spokoju.
– Anula, jesteś w stanie dzisiaj jeździć?
– A co mam innego zrobić? Dam radę. Może przez chwilę zapomnę…
   Dobry humor drużyny pociągowej prysł jak mydlana bańka. Ustawiacz, pożegnawszy się ze wszystkimi, wrócił na wagonownię.
– Piotruniu, która to już?
– Czas byłoby odjechać, Sebulku… Podany.
– No to mój drogi, odjazd!
   Ruszyła maszyna, chciałoby się rzec. Oczywiście kumy z dysponującej milczały jak zaklęte. Zarazy. Kierownik pogrążył się w rozmyślaniach. Że jedno trafiło do świętego Piotra, da radę pojąć. Ale żeby zaraz dwoje?! Psia mać. Konduktorka powoli uspokajała się. Nadal siorbała nosem, jednak nie wstrząsał nią spazmatyczny oddech. Przecież to się przysłowiowej kupy nie trzymało. Ba! Przy tym wszystkim PKP zdawało się być bardzo logiczną i poukładaną instytucją. Brzmi wręcz komicznie.
– Sebulku, jak ty myślisz, co to się stało naszej małej? – zapytał nagle mechanik. 
– Odpowiem ci Piotruniu mało dyplomatycznie: wuj jeden wie. I to nie mam pewności. Druga rzecz, ja wypadkową nie jestem, a tylko skromnym kierownikiem pociągu, który próbuje dociągnąć do emerytury. – odparł moszcząc się w kabinie.
– Hmmm… Dziwne to. Tylko wiesz, przykro mi strasznie, bo napaliłem się na ich ślub i wesele. Miało być tak pięknie…
   Z „kanarówy” dobiegł do nich płacz. Zamilkli. Bazylewicz, wczuwając się w rolę pomocnika, zajął się obserwacją szlaku. Jednotorówka biegła w bardzo malowniczej okolicy, raz w lesie wśród sosen, dębów i wszechobecnych niezapominajek, innym razem w wykopie wśród pól.
– Dziadowo na horyzoncie! – zawołał kierpoć do konduktorki, ta mimowolnie uśmiechnęła się. 
– A wy wiecie, gdzie jest Krzyżakowo Dolne?
– Piotruniu, oświeć nas.
– Iława. A Krzyżakowo Górne? – Omelan starał się rozweselić towarzystwo.
– Prabuty?
– Prawie. Malbork.
– Nooo… Ty pilnuj języka! Żebyś nie wparował do brechałki czy innego gniazda z radosnym okrzykiem „siemano krzyżaki”.
– Taaaa? A kto wypisał swojego czasu karę za brak dopłaty za nadprogramowy bagaż jednemu z włodarzy kraju?
– Cicho siedź! Bo ci przypomnę wejście smoka!
– A, a co to było? – konduktorka próbowała powstrzymać śmiech, bo rozmowa straszych już kolejarzy była zabawna.
– Oto ten mój serdeczny przyjaciel Piotruś, nie raz uraczył biednych ludzi wchodzeniem w perony z setką na budziku, hamując nagłym. Nie jeden chciał go ozłocić. Czasami dla podkreślenia efektu zużywał połowę powietrza na syreny. Tak więc społeczeństwo głuchło i wybijało sobie zęby.
   Jak jeden mąż zaczęli się śmiać, nie zauważając, że w stacji królują kształtowe…

***

– Chciałbyś. Oj… Chciałbyś i to bardzo.
   Ktoś nad nim stał. Była przecież noc. Twarz rozmazywała się w mroku.
– Leż. Tobie teraz niewolno.
   Ten ciepły głos…
– Jak myślisz, odzyska siły? – odezwała się druga, nieco starsza osoba.
   Powoli wracała świadomość i ból, który rozchodził się po wszystkich kościach.
– Ujć… – na tym skończyła się próba osiągnięci pozycji pionowej w siadzie. Leżał na czymś miękkim, w samej bieliźnie. Gdzież do licha ciężkiego podział się mundur?!
– Śpij dzieciaku, śpij… Nic ci nie grozi…
   Mimowolnie poddał się temu poleceniu. Bo co miał zrobić? Czy tak jest po śmierci? Wszystko zdawało się być takie realne, jak gdyby nigdzie nie przeszedł. A we śnie na nowo powrócił do Olsztyna i oświadczyn na środku peronu. Roztwór NaCl zwilżył poobijane policzki.
   Obudził się wraz ze świtem. Przez wysokie okno wpadały pierwsze promienie jesiennego słońca. Pod domem tańczyły złote liście dębu, towarzyszyły im czerwone, klonowe tancerki. Gdzieś dalej piał niestrudzenie kogut. Był to nieoficjalny dyżurny ruchu, po społu ze starym kocurem mieszkającym na stacji.
   W miarę możliwości Grzesiek omiótł wzrokiem izbę. Skromnie urządzony pokój, z drewnianym łóżkiem, sekretarzykiem, szafą stojącą w kącie przy oknie. Nad łóżkiem znajdowała się mała biblioteczka. Jednak nie to przyspieszyło bieg serca. Długowłosa istota spała wtulona w jego dłoń, skuliwszy się przy burcie łóżka. A w nogach siedziała Luna. Bystrymi oczami obserwowała całą sytuację. Wstała tylko po to, aby umościć się przy grzesiowej głowie.
– Jestem w niebie. Ale… Coś tu jest nie tak… – zastanawiał się w myślach. Znów ogarnęło go zmęczenie. Zasnął jak kamień. A że sen miał twardy, nawet nie zauważył, że do pokoju weszła Berta.
– Maleńka, połóż się. Ja go tu popilnuje – uśmiechnęła się, jednocześnie łamiąc kostki w dłoni – będzie w mniejszym szoku, gdy się obudzi.
– Słoneczko… – westchnął przez sen Grzesiek.
Dyżurna usiadła na krześle przy łóżku. Grzesiek otworzył oczy i już miał się poderwać do spontanicznego uścisku, jednak na jej widok opadł zawiedziony na poduszki.
– Gdzie ja… To już niebo?
– Oj, takie to niebo, ledwie 1905 rok. Jesień mamy zmiany w rozkładzie…
– Sen piękny miałem, cudowny… Była tu przy mnie, taka ciepła, bez woni śmierci…– zdawał się nie zwracać uwagi na słowa Berty.
– Pożyjemy, zobaczymy. Najważniejsze, że jesteś.
– A na co… Na czyją chwałę i cześć takie ścierwo… – momentalnie spochmurniał.
– Szaj, bratku, szaj. Powiem ci tak: że dom Puszkara się nie rozpadł w proch, a was nie spaliło, to jedno i to samo. Żyjesz. Ta siła chroni cię. Nawet mi jest trudno ją pojąć. Bo jeśli ktoś miłuje, zrobi wszystko dla najbliższej osoby. Zapłaci każdą cenę. Dosłownie każdą!
– Ledwo żyję, nawet nie wiem po co.
– Cicho! Nie bluźnij tak. Lepiej odpoczywaj. Nieźle cię poturbowało, ale kości masz całe.
– T pani jeszcze pielęgniarką jest?
– Powiedzmy, ze siedzę w tym. A ty śpij, Luna będzie Ci towarzyszyć.
   Gospodyni wyszła z pokoju, a kotka wskoczyła Grzesiowi na brzuch i stojąc na wszystkich czterech łapkach wpijała mu się pazurkami w skórę. Zerknęła w stronę drzwi i powędrowała na poduszkę, łaskocząc chłopaka w nos puszystym ogonem. Kichnął siarczyście, aż mu świeczki w oczach stanęły. Kotka nic sobie z tego nie robiła, bo ułożyła się wygodnie i zaczęła czyścić futerko.
– Jak ja ci zazdroszczę…
– Mrrrr?
– Co pomrukujesz śliczna? Lubisz ty, jak się ciebie głaszcze. Tobie przynajmniej tyle spraw się na głowę nie ładuje. Chociaż co tu robisz, wolę nie wiedzieć.
   Ta tylko machnęła ogonem. Grzesiek postanowił jakoś się podnieść. Ból głowy był potężny, ale może gdzieś w okolicy trochę wody się znajdzie. Na drzwiach od szafy wisiał jego mundur, a tuż obok czysta koszula, sweter i spodnie. Chorobcia… Czekali na niego? Puszkar był świadomy gdzie go pakuje? Świat nagle zawirował mu przed oczami. Przysiadł przy sekretarzyku, na którym była rozłożona cała makulatura, którą miał przy sobie.
– A czego ty tu łazisz? – w progu stała Berta.
– Musiałem wstać. Tylko mam jedno zasadnicze pytanie, dlaczego pani nie zabrała całej potrzebnej dokumentacji z pociągu?
– To proste mnie tu nie ma. Jestem bytem, którego nie powinno już być.
– Co kurna?!
– A tak. Ludzie, których spotkałeś na mieście uznali cię za tubylca, nie byłeś dla nich obcy. Przez krwioobieg kolei zostałeś wprowadzony do ciała przeszłości. Tylko dlatego, że zostałam włączona w to po wojnie, tępiąc te gady jeszcze w formie żywych istot.
– To oni tak na bezczelnego umarli i wrócili? Wykpili się śmierci?
– Ano. No ale mniejsza o to. Zjedz coś i odpoczywaj. Musisz. Ciało ma swoje prawa.
–Kochane baby, ach te baby! Czym by bez nich był ten świat…
– Tey! Bodo!
– No co?
– Nic nie mówię, zmienny jesteś jak pogoda w marcu. O tak ci powiem. Charakterek to ty masz. Uparty jak osioł, a jednocześnie boisz się wszystkich.
– Ech… A bo to mało się działo w moim życiu? Mało mi było zatykania uszu i ucieczek do Puszkara? A ile razy on mnie nocował… Bo to raz chciałem ze sobą skończyc?
– Ty?
– Czego się pani dziwi? – w jego głosie brzmiała ironia.
– No dobrze, teraz, jak wy to mówicie, nerw ci strzelił i czas z przestrzenią musieli zareagować. Nie wiedziałam, bo i skąd, że takie sytuacje miały miejsce. 
– Długo opowiadać. Nazbyt ciężko. Marysia rozumiała mnie najlepiej, czytała wręcz w moich myślach. Pamiętam, jak jej rodzice byli nam przeciwni, ale po historii ze szpitalem… – kręcił głową zatapiając wzrok w podłodze.
– Niektórym brak rozumu. Nie przejmuj się tak. I nie zaprzeczaj. Uspokój się, odpoczywaj. Spróbuj zasnąć i zatopić się w marzeniach.
– Koszmar życia… Wszystko mnie boli.
– Znaczy się, wiesz że żyjesz.
– Też mi pocieszenie.
Jazda do wyra! – huknęła dyżurna.
– Nie tak głośno…
– Przepraszam. Idź w pielesze.
   Zbolały Grzesiek ułożył się na sienniku i okrył pierzyną. Odechciało mu się myśleć.
   Berta podwijając spódnicę weszła na piętro domu. Zajrzała do pokoiku zalanego słońcem.
– Czego płaczesz? Nie poznaje cię.
– Tęsknię za domem, za swoją małą enklawą.
– Aleuta się ludziska…
– Ile ja bym dała za wentylatory, tego wyjca na rozruchu, albo jedno, niewinne „baczność!” jednostki…
– Masz do czego wracać. Dobrze, ze to zrozumiałaś. Żeby jeszcze ten gagatek, co na dole wylizuje rany, zrozumiał tę oczywistość, byłoby wręcz cudownie.

(Przepisuję, słowo honoru że przepisuję!)

2012.02.20 14:08

1 komentarz: