Archiwum bloga

sobota, 31 marca 2018

Młyn

Gdzie ja mam dowód, pióro, naboje, ołówek?! Gdzie ja mam rajstopy niełatane lakierem i gdzie znów mi wcięło kartę wiejską?! A tak poza tym poszukuję mojej głowy, która obolała chciałaby poleżeć w łóżku, zamiast tłuc się po świecie wszelkiej nauki. Innymi słowy... RATUNKUUUUU!!! Gadam od rzeczy? Mam do tego święte prawo! A skąd ten chaotyczny chaos w chaotycznie schaotyzowanym chaotycznym życiu ucznia? Odpowiedź powinna nasunać się sama, gdy spojrzy sie w kalendarz (a po drodze ja w moją metrykę). Uch! Ten magiel jest straszny, a tu dopiero 1/4 szczęścia. Zaczęło się niewinnie. Ale jeśli coś ktos ma z tego zrozumieć, trzeba ogarnąć myśli i skojarzenia w jedna całosć.
   W środę wypadało przyjechać do szkoły pobożnie i na czas. Taaaaa... Wstałam gdzieś po 6, śniadanie itd. Na peronie spotkałam koleżankę, pogadałyśmy i wsiadłam do pociągu. Jakoś coś mi kazało ulokować się w służbowym. Kabina otwarta, haslerek cykocze, koła śpiewaja, radio skrzeczy, poezja... Uspokajanie duszy zakończyło się na wysokosci Niedźwiadka pod semaforkiem. Ale mówię sobie, bo raz to w odstepie jechało? Kibello wbił się w perony i cisza. Patrzę, niepodany wjazd na Włochy (ostatnia SBLka z W18 stoi tuż za peronem). Mija 5 minut, 10... Co jest?! Rozszczekało się radio. I co? Zacytuję pewien wierszyk, ułożony z okazji awarii w średnicowym kiedyśtam: "To nie jazda, lecz udręka! Znów walnęła eSKaeMka!!!". No tak. Stoję i słucham tego radia, kierownik z mechanikiem wywołują Włochy i zepsutego gada, który utknął w peronach tejże stacji. Hamulce padły. Że co kurna?! A w służbowym robi sie gęsto od młodzieży, której już zaczyna się palić pod nogami.
- Ile będziemy stać?
- Za ile ruszymy?
- Nie mam pojęcia! Spróbuję coś zrobić.
I dawaj do "gruszki" znów wywołwać: Włochy! Ja tu mam 1/3 pociagu maturzystów...
Dyzurny aż jęknął. Ale niestey, jak SKM odmówi posłuszeństwa, mało kiedy udaje się odblokować szlak bez użycia pomocy z zewnątrz. Przy mnie stała jakaś dziewczyna. Po chwili rozmowy zdecydowałyśmy się wysiąść z pociągu (po 50 minutach zapuszczania korzeni) i iść pieszo do Włoch na sochaczewiaka, bo jazda 517 przy zakorkowanych Jerozolimskich nie wróżyła nic dobrego. Ledwo uszłyśmy 500 metrów, a za plecami słyszymy, jak nasz osobowy odjeżdża. Takie bluzgi i przekleństwa poszły w przestrzeń, że wstyd gadać. Była nadzieja, że zatrzyma się pod wjazdem, a tu figa. Trzy nam koło nosa przemknęły! Zdesperowane biegłysmy co tchu. Jednocześnie wjechał sochaczewiak z Otwockiem w perony słonecznej, warszawskiej Italii. Rzuciłam tylko: biegiem na drugi! I faktycznie, grodziski ruszył pierwszy, a my po tłuczniu na pociąg do Wschodniej. Uech... Zdazyłam na ostatnią chwilę, wściekła jak stado szerszeni. Potem gniłam do 17. Były w tym dniu dwa duże plusy: dotleniłam się, a potem mogłam wreszcie odgryźć się na poetach romantycznych, w szczegóności Mickiewiczu i to zupełnie legalnie.
   W czwartek po południu nie wiedziałam jak się nazywam. Gdyby nie mama, najpewniej wsiadłabym do pociagu na Górę Kalwarię. Tych złosliwców, geniuszy, powinno się zamknąć za bezhołowie zawarte w arkuszach. blech! Ducha można wyzionąć! Piatek luz. Odespałam stres jakich mało. Ale gwóźdź programu dopiero na mnie czeka. Uuuu... Moja biedna głowa. Nie mam siły myśleć nad tym, co to dalej będzie i jak bedzie. Ale dobrze będzie! Hamulec w luz, nawrotnik w przód, świst gwizdawką i przepustnica w ruch! Trzeba mysleć pozytywnie, żeby trafić tam gdzie sie chce :)
   A za swoje niegramotne myśli raz jeszcze przepraszam...
PS Kiedyś na kursie z angielskiego profesor zapytał, co bym zrobiła, gdybym nie dojechała na egzamin, jak to onegdaj mieli ludzie gnijacy na Okeciu? Powiedziałam wprost, że wysiadłabym i po torach bym doszła, albo skombinowała miotłę i poleciała do skzoły. Nie przeklęłabym kolei, ino porzucała mięsem i tyle. Profesor odrzekł: to sie nazywa prawdziwa miłość!

  • 2011-05-07 21:11

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz