Archiwum bloga

środa, 21 marca 2018

Ostbahn cz. 2

  Około szóstej Julian zwlókł się z łóżka, wypuścił kury i zaczął poranną procedurę, którą powtarzał każdego ranka w kuchni. Odkąd przeszedł na emeryturę, miał więcej czasu na różne eksperymenty kulinarne. Tego dnia wena twórcza nie przybyła do niego, zamiast niej w głąb duszy i umysłu zaczaiła się trwoga. Chodził jak błędny rycerz, nawet do gospody nie chciało mu się wybrać. Wyszedł przed dom. Wystawił twarz do słońca i chłonął ciepłe promienie. Wiatr znad rzeczki przyniósł złowieszczy zapach. A więc jednak.
– Panie Julku… Co pan taki?
– Osz ty! Która to godzina?
– „Lato z radiem” dopiero się zaczęło.
– Nie jest źle. Chcesz coś zjeść?
– Chyba nie ma za bardzo co. Pozwoliłem sobie pogrzebać w lodówce. Na obiad coś jest, ale chleba, piwa, sera i wędliny brak.
Puszkar pogmerał w kieszeniach i wyciągnął dwa banknoty.
– Leć, wszystko dostaniesz w spożywczaku. Na krzyżówce skręć na Żelazną Górę. Wchodzi się po schodkach. Tylko nie kupuj Vampura, lepiej Specjala czy coś.
– Za 20 minutek będę. – i poleciał w try miga do wsi. A gospodarz wrócił do domu, nabrał tytoniu do fajki i zaczął pykać. Znów naszły go czarne myśli. Tej nocy śnił mu się koszmar, ten sam co przed laty. Nie chciał nawet dopuszczać do siebie najgorszego scenariusza, bał się powtórki z programu. Trzeba było działać i to jak najszybciej. Poszedł na strych. W zakątku, który funkcjonował jako małe archiwum kolejowe, stało kilka regałów m. in. Ze starymi rozkładami jazdy, rozkazami i inną taką makulaturą. Halina śmiała się serdecznie ze swojego męża, bo taki ład i wręcz sterylną czystość utrzymywał tylko w tym azylu.
   Zaczął przeszukiwać po dokładnie opisanych grzbietach odpowiedniego woluminu. Szczerze i serdecznie nienawidził tego jednego rozkładu, ale wiedział, że nie może się go ot taki sobie pozbyć. Zawierał zbyt cenne informacje, a dwa, że nie darowaliby mu tego ci, którzy znów dawali o sobie znać.
– Panie Julku! – z dołu rozległo się wołanie.
– Zaraz zejdę! – odkrzyknął. Odłożył książkę na stoliku tuż przy schodach i zszedł na dół.
– I co, zdobyłeś wałówkę?
– Ano zdobyłem. Z głodu nie pomrzemy, co najwyżej, to ze strachu.
– Te! Nie wywołuj wilka z lasu, ja ci dobrze radzę.
– A co mam wywoływać?!
– Na razie trzeba się dożywić, nie ma co sobie psuć nerwów – podkasał rękawy. Chłopak poszedł po polana do szopy, a gospodarz rozpoczął kuchenny teatr. Potrafił upichcić coś z niczego, nawet jeśli w lodówce walała się tylko konserwa, a w szafkach hulały myszy.
   Ogień wesoło trzaskał pod kuchnią, woda kipiała w czajniku, a na patelni dochodziła zapiekanka à la Puszkar.
– Kiedy masz najbliższą służbę? – spytał Julian już po śniadaniu.
– Jutro koło obiadu, a co?
– Dobrze się składa. Teraz jedziemy do Pieniężna.
– PKS-em?
– No gdzie?! Jak pojedziemy teraz, to już nie będzie czym wrócić. Musimy jeszcze odwiedzić kilka miejsc, gdzie PKS-em na bank się nie dostaniesz. A jak do domu wracasz , czy na służbę jedziesz, to czym?
– No… rowerem.
– Więc sam sobie odpowiedziałeś. W stajni stoją dwa. Wystaw je obok studni i narychtuj.
– Się robi! – i pobiegł na podwórze.
   Zadzwonił telefon. Gospodarz niespiesznie podszedł do aparatu i podniósł słuchawkę.
– Tak?
– Julek, proszę cię, usiądź – głos po drugiej stronie był lekko zdenerwowany.
– Mów Władek.
– Za Jarzeniem, na kordonie i po części na naszej stronie… na nasypie…
– Sztreki?!
– Dopiero podkłady. Błagam, zrób coś z tym!
– Spokojnie. Kuchtowa wie?
– Tak. Kobieta o mało zawału nie dostała.
– Taaa… Najpierw stan przedzawałowy, a potem działa jak burza. Już ja ją za dobrze znam.
– Boże drogi… Co my zrobimy?
– Ty tu Najwyższego nie wzywaj, tylko weź dwie gromnice, idź na dworzec w Głębocku i Jarzeniu. Obie zapal o zachodzie słońca w pomieszczeniach dyżurnego. Jasne?!
– Jak słońce.
– No to з Богом Параню. Najlepszego. – zakończył rozmowę puszkar.
– Najlepszego.
   Za dużo tego dobrego! Gospodarz poszedł do pokoju i wyjął z szafy zestaw, który niejednemu uratował życie. Z wieszaka zdjął odprasowany mundur. Wyjrzał przez okno. Młody coś dłubał przy jednośladach. Nie ma co, sumienne przygotowanie do drogi. Kolejarz wyszedł na próg.
– Młody! Do siodełek 14 i 13 pasują. Oliwiarka jest z kluczami w dawnym chlewie.
– Dzięki! Brać pompkę?
– Weź, przyda się. Sprawdź jeszcze dynamo. Licho wie, kiedy wrócimy. – wrócił do domu. Odświeżył się nieco i przyodział mundur. To się nazywa nienaganny strój. Dokończył pakowanie niedużego plecaka, pozamykał okna, zaryglował drzwi wejściowe i podszedł do studni. Nabrał trochę wody do wiadra, ugasił pragnienie, ochlapał twarz. Trzeźwe myślenie i zimna krew - oto co było mu potrzebne. Ruszyli w drogę.
– To gdzie najpierw? – spytał zaciekawiony Grzesiek.
– Dębowiec. Cmentarz, oczywiście.
   Przez całą drogę nie zamienili nawet słowa. Słońce grzało, ale chłodny wiatr dawał całkiem przyzwoite orzeźwienie. Dojechali do cmentarza. Rowery zabrali ze sobą, bo towar to nie bylejaki, gdy nie ma PKS-a (towar deficytowy, w święta tylko jeden kurs).
– Gdzie idziemy?
– Tam, w krzaki.
– Jak to?
– A tak to. Dwie mogiły musimy odwiedzić.
   Doszli do zarośniętej części nekropolii. Gdzieniegdzie z wysokiej trawy wyrastały żeliwne krzyże i kamienne tablice. Daty urywały się na 1946 roku. Niewiele nagrobków zachowało się, gdyż większą część najzwyczajniej zrównano z ziemią. Idiotyczny zwyczaj – chciano nadać tym ziemiom polskie oblicze, niszcząc wszystko, co niemieckie. Nie oszczędzano nawet mogił. Prości ludzie byli tym przerażeni, kto to widział, żeby profanować czyjś grób. Całe szczęście, że na małych cmentarzykach, np. za Krzekotami nie praktykowano tego. Ba! Często dbano o „sąsiada” z cmentarza jak o swojego. Często niósł się ku górze „Wieczny odpoczynek” wraz z „Вічная память” oraz „Requiescat in pace”.
   Wreszcie przeszli przez zarośla (miejscowy grabarz chciał ambitnie likwidować chaszcze, ale zbytnio mu to nie wychodziło) i doszli do muru okalającego cmentarz. Doszli do dwóch mogił, jednej niemieckiej, drugiej polskiej. Na obu widniało uskrzydlone koło. Podeszli bliżej.
– Przeczytaj daty. – Polecił Puszkar.
– 15 marca 1947 i 15 marca 1977. Obaj kolejarze, ale czemu pochowano ich obok sienie i to w dodatku pod płotem?
– A kogo chowa się pod pod parkanem albo nawet za murem cmentarza?
– No… samobójców?
– Właśnie. Chociaż co do nich mam poważne wątpliwości. Sprawy Niemca nie znałem dobrze, ale w to tak zwane samobójstwo mojego kolegi widziałem na własne oczy. Ci z wypadkowej twierdzili, że Staszek sam rzucił się pod to brutto, ale sprawa miała się nieco inaczej. On był tylko marionetką, nie iał wyjścia. Do ostatniej chwili opierał się, jednak ofiara musiała zostać złożona.
   Młody zbladł. Od samego początku czuł, że kroi się coś niedobrego, jednak nie przypuszczał, że to będzie aż takie bagno. Julian wyjął z plecaka dwa znicze. Z początku knoty nie chciały zająć się, gdyż wiał nieprzyjemny wiatr, ale po dłuższych zabiegach Puszkara poddały się mocy ognia. Następnie ustawił świece i zdjął czapkę z głowy, to samo uczynił Grzesiek. Nastała chwila ciszy. Wiatr ustał, przyroda zamilkła na ten moment. Cicha modlitwa za zmarłych popłynęła ku Najwyższemu.
– Żeby wam tam dobrze było na Wiecznej Służbie… – westchnął Puszkar.
   Zaczął zapadac zmrok, gdy dotarli na rogatki Pieniężna. Skierowali się na ścieżkę wijącą się tuż obok stalowych nitek.
–Julian! Dobrze, że jesteś. – takim okrzykiem przywitała się Kuchtowa.
– Lidka, mów, co i jak?
– A co ma być? Burdel nieprzeciętny to i Osthbaniarze się o swoje upominają! Toż nawet sam Marczak mówił, że po nocy, w starym magazynie w Pelinie coś się święci. Tfu! Siła nieczysta. – i przeżegnała się zamaszyście. Grzesiek przybrał barwę tarczy manewrowej zezwalającej na jazdę.
– Wiesz Grzesiu, idź się przewietrzyć, skocz do studni po wodę na herbatę. Ta kranówa nie nadaje się do spożycia.
– Ale…
– Teraz sobie smaku wakacji nie przypominaj. No już, zmykaj. Nie bój się, do 22:40 masz czas.
   Studnia była ulokowana kilkanaście metrów za nastawnią. Wokół niej utworzyła się naturalna altana z bzu. Woda była zawsze chłodna i czysta, gasiła pragnienie o każdej porze roku. Grzesiek przeklinał w myślach wszystko na czym świat stał. Zszedł z piętra nastawni i skierował się w stronę studni, która stała nieopodal dawnej wieży ciśnień, po której zostały jedynie fundamenty. Na bezchmurnym niebie skrzyły się gwiazdy, przyroda szykowała się do nocnego spoczynku. Młody spuścił wiadro, aby nabrać wody. W pewnej chwilizajrzał poza granicę cembrowiny i zaraz odskoczył od niej. Cofnął się o kilka kroków i odwrócił się. Wieża stała jak przed laty, a tuż obok niej kręcił się jakiś człowiek z karabinem na ramieniu.
– O k***a! – zaklął na cały głos i galopem pognał się do nastawni. Po drodze zaryglował drzwi i wpadł jak burza na pięterko.
– Grzesiek! Niech cię licho, co się tak drzesz?! I gdzie masz wodę?
– Ja tam nie wracam!
– Coś ty do cholery widział?
– W studni oprócz własnej twarzy, tuż obok zobaczyłem facjatę z odpadającym nosem, a koło wieży szwaba albo partyzana z karabinem na ramieniu.
– Że jak?! Przecież barany z powiatu kazały rozebrać tę wieżę ze dwa lata temu. Chodź, zobaczymy, co tam jest.
– Ja nie idę. Nie zmusicie mnie!
–Nie trzęś portkami. Idziemy. Lidka, ile do braniewiaka?
– Za 10 minut będzie.
– Dobrze. No chodź, Grzechu! Tam nic nie ma.
– Aha! A po suficie brutto jeździ.
– Idziemy! – Julian wyciągnął siłą przerażonego chłopaka na dwór. Z szopy, która stała obok nastawni, zabrał jeszcze długi bosak.
– No, wyciągaj to wiadro.
– Za Chiny Ludowe!
– Trzymaj bosak, migiem. Tam nic nie ma.
– Taaaa, jasne.
– Nie gadaj, tylko wyciągaj.
– А йди геть в чорту мать! – mruknął podnosem.
– Co ty tam pod nosem mruczysz?
– Nicnic… Щезайсило нечиста
– Przestań egzorcyzmy nad tą studnią odprawiać, tylko wyciągaj wiadro.
   Nie było wyjścia, Grzesiek pochylił się nad studnią. Otworzył oczy. Oprócz własnego odbicia i wiadra, nic więcej nie ujrzał.
– Jezu!!! Patrz! Wieża! – krzyknął Julian.
– A mówiłem! Dupa w troki!
   Obaj puścili się dzikim pędem w stronę nastawni. Odetchnęli dopiero po zaryglowaniu drzwi. Grzesiek chciał coś powiedzieć, ale Puszkar przytknął palec do ust i gestem pokazał, że coś się dzieje na górce.
   Nadchodził czas przyjazdu braniewiaka, ale zamiast trzasku radiotelefonu, rozległ się dźwięk telefonu, dzwonił odstępowy ze strony parzystej. Potem doszedł pracujący telegraf. Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie. Nawet w ciemności dało się zauważyć bladość ich twarzy. Postanowili wejść na górę. Julian w duchu błogosławił kamienne schody – nie wydawały tych przeraźliwych pisków jak drewniane. Powoli i delikatnie wdrapywali się na szczyt. Gdy ich oczy wyszły trochę ponad poziom podłogi, ujrzeli leżącą Kuchtową. Albo zemdlała, albo ktoś ją załatwił na cacy. Jedyne źródło światła stanowiła świeca stojąca w oknie. Radiotelefon wisiał przy urządzeniach nastawniczych, jednak nie wydawał z siebie najmniejszego dźwięku… Gdzież do licha ciężkiego zapodział się ten szynobus?! A może dali stonkę z dwoma pulmanami? Ktoś ustawił przebiegi. Kobieca postać kręciła się po pięterku. Podniosła mikrofon radioli.
– 97329 do Pieniężna! – jej głos był chłodny, bez krzty ciepła.
– 97329 do Pn!
– Mechaniku, nie ma zgody na postój w Pieniężnie.
– Ale jak to?! A pasażerowie?
– Pan się odwróci i spojrzy, co się dzieje wewnątrz składu.
Nastała krótka chwila ciszy.
– Boże… Co to jest?!
– Im szybciej dotrze do Braniewa, tym lepiej. Oczywiście, jeśli nie chce pan do nich dołączyć. Dobrze radzę.
– Przecież szlakowa to tylko 60 na godzinę!
– Dzisiejszej nocy znoszą się wszystkie ograniczenia. Jedź mechaniku ile fabryka dała na zaworach i módl się o szczęśliwy powrót do domu. Bez odbioru. – i trzasnęła mikrofonem.
   Za oknem słyszało się szum nadjeżdżającej Pesy. Mechanik dał wściekłe Rp1 przed przejazdem, minął nastawnię z maksymalną szybkością.
   Tym razem nikt nie czekał na meldunek z Wysokiej Braniewskiej. Zamiast tego ożył telegraf. Doszedł raport, że SA105 minęło tamten posterunek. Nieznana nikomu nastawnicza zaczęła coś skrobać wiecznym piórem w książce przebiegów. Pochylona nad robotą nie zauważyła, że dwaj kolejarze weszli na pięterko i schowało się za starą szafą. Nie mieli odwagi podejść do nieprzytomnej Kuchtowej.
   Rozpoczął się kolejowy teatr. Nastawnicza krzątała się wokół urządzeń ruchu, telegrafu i telefonów. Pomiędzy tymi czynnościami, coś odnotowywała w innej księdze, z gapą na okładce.
   W pewnej chwili twarz Grzegorza przybrała kolor sygnału S2. Trącił w ramię Puszkara i wskazał na tył szafy. Pojawił się na niej dziwny napis: „Czego czaicie się w tym kącie? Lepiej zajmijcie się Kuchtową. Nic wam nie zrobię. Słowo kolejarza”. Spojrzeli po sobie. Wierzyć, czy nie? Pierwszy odważył się Grzesiek. Cicho i powoli podszedł do nieprzytomnej Lidii. Zjawa nie zwróciła najmniejszej uwagi na to, co się dzieje za jej plecami, zbyt mocno była pochłonięta swoją pracą. Młody chwycił pod ramiona nieprzytomną i zaciągnął ją do drugiego kąta, gdzie była zamontowana umywalka. Ułożył ją tak jak zasady pierwszej pomocy nakazują, zaczął ochładzać mokrym ręcznikiem jej twarz oraz szyję i próbował przywrócić kobietę do stanu używalności. Po dłuższej chwili otworzyła oczy. Chciała coś powiedzieć, ale Grzesiek ruchem dłoni dał do zrozumienia, że lepiej milczeć. Cichutko wrócili do kryjówki. Siedzieli jak myszy pod miotłą, aż do 4:30, gdy cały teatr zakończył się i zjawa po prostu wyparowała. Zaraz po tym zgasła świeca. Pierwszy odzyskał mowę Puszkar.
– No to mamy powtórkę z rozrywki.
– Berta znów szaleje w swoim dawnym królestwie. Dobrze, że przynajmniej ona trzyma naszą stronę. – westchnęła dyżurna.
– Ale o co w ogóle chodzi?
– Berta pracowała kiedyś tuta, za czasów Ostbahn. Przyjaźniła się z babcią Anuszką. Odeszła z tego świata w ’46. – wyjaśniła Lidia.
– W co za bagno się ładujemy? Już brodzimy w nim po kolana. Na co nam więcej?
– Młody! Na razie się nie martw na zapas… Słyszycie to? – ciszę świtu przerwała gwizdawka parowozu. – No cudnie! Zaczyna się… Tfu!
   Grzesiek podszedł do okna. Od strony Henrykowa defilował pociąg z wroną na przedzie. Przebiegi były ustawione na… Głębock.
– Julian, czy Władek zapalił gromnice w dyżurkach?
– Musiały zgasnąć i te cholery wykorzystują ostatni moment na to, aby puścić chociaż jeden pociąg.
   Widmo zatrzymało się w peronach. Na całe szczęście nikt z „podróżnych” nie opuścił go, nie pojawili się także chętni do podróży. Koła zabuksowały zanim złapały szynę, komin rzygnął dymem i pociąg odjechał na Lelkowo. Chwile potem zgrzytnęła zapadka.
– Będą goście w najbliższym czasie… Gdzie trzymasz stare książki przebiegów?
– Zależy od rocznika. Te najstarsze stoją tutaj, chociaż cześć musiałam odnieść do piwnicy. Całe szczęście, że melioracja jest dobra. W całym budynku suchszego miejsca nie znajdziesz.
– No dobra, to gdzie trzymasz ’47 i ’77?
– Że też chce ci się te diabelstwa do rąk brać…
– To gdzie one są?
– stoją w piwnicy za półką z konfiturami.
– Myszy ich nie zjadły?
– Ależ skąd! Nawet kurz za bardzo nie chce na nich osiadać.
– Młody, chodź! Nie ma co tu siedzieć. Byłeś w słynnej piwnicy pieniężnieńskiej nastawni?
– Nie.
– No to idziemy.
   Ciężkie, drewniane drzwi ze sporym zamkiem, broniły wejścia do podziemia. Głębokie na półtora piętra pomieszczenie, oprócz wszelkiego typu kabli, bezpieczników i części urządzeń ruchu, miało w swej „zawartości” pokaźne zapasy, których nie powstydziłaby się żadna porządna gospodyni. Archiwum było umieszczone pod ścianą, w najbardziej zacienionym kącie.
   Grzesiek zapominając o całym bożym świecie, zaczął lustrować zawartość małej spiżarni, jednocześnie uświadamiając sobie, że jest bardzo głodny. Julian z latarką w dłoni przeglądał grzbiety pożółkłych ksiąg. Wreszcie odnalazł to, czego szukał. Wpisy były dokładnie takie same, jak w rozkładzie jazdy, który przeglądał w domu.
   Ciszę panującą w piwnicy przerwał odgłos otwieranego słoika i charakterystyczne siorbnięcie. Po tym nastąpiło wymowne mlaśnięcie. Julian z początku nie słyszał tego, tak był zajęty wertowaniem stronic.
– Grzesiu… Co ty tam robisz?
– Siorb… Nic panie Julku… mlask, ja tylko sprawdzam, siorb… czy aby czasem zapasy się nie zepsuły.
– No tak. Wiecznie głodny dobrał się do wałówki.
– Ja tylko degustuję… mlask…
– I dobrałeś się do drugiego słoja z korniszonami.
– Ej no… Kompocik niebo w gębie, kiełbasa jałowcówka i do tego ogóraski. Jak z takiego bogactwa nie korzystać?
– Tyle lat cię znam, od berbecia, a wciąż nie mogę się nadziwić do czego jesteś zdolny. To jak już dopadłeś słynnej jałowcówki, podziel się kawałkiem. Mnie też coś armia radziecka, marsza zaczęła grać.

2009.06.04 16:50

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz