Archiwum bloga

sobota, 31 marca 2018

Ten lepszy odcień szarości

Czarna noc oplatała świat, gdy musiałam zwlec się z łóżka. Nie ma co narzekać, taki fach. Kukułka z zegara oznajmiła, że wybiła 4 rano. Cały dom spał: dzieciaki wtulone w poduszki, Krzysiek wożący koks przez sen, każde w swojej krainie snów. Tylko coś mojego kocura Miszę nosiło z kąta w kąt. Torba dyndała na poręczy krzesła (znów ważyła z 10 kilogramów), tuż obok wisiał odprasowany służbowy strój. Trzeba coś wrzucić na ruszt, bo na głodniaka nie da się pracować. W lodówce jak zwykle panował sajgon, mleko z mięsem, czekolada z gołąbkami. Posiliwszy się nieco doprowadziłam się do porządku, przebrałam w mundur, podrapałam kota za uchem i raz jeszcze zajrzałam do pokoju dzieciaków.
– Mamuś… – odezwał się zaspany głosik.
– Co Anula? Wychodzę na służbę.
– Kiedy wracasz?
– Jutro rano. Śpij.
– Czekaj, drzwi zamknę.
– Dobrze, tylko cicho…
Bezszelestnie wyszłam na klatkę schodową. O tej godzinie nie było mowy o jakimkolwiek hałasowaniu, wszak sąsiedzi jeszcze śpią. Na dworze w najlepsze hulał wiatr. Parszywa pogoda. I na co mi było wyłazić z cieplutkiego łóżeczka? Do stacji kwadrans szybkiego marszu… Brrrrr!!! Zamelinuję się w służbowym, może poczęstują herbatą. Weszłam na uśpiony peron, nawet latarnie sprawiały wrażenie, że wzdrygają się od przenikliwego chłodu. Noc ani o jotę nie straciła na swej czerni. Po niebie ganiały chmury, a księżyc na bezczelnego gapił się na moją niedolę. Zaraza jedna. Za nastawnią mignął trójkąt świateł. Jedzie. Żeby tylko kibel był nagrzany. Dobrze, że z zakamarków szafy wydobyłam podpinkę, bo po powrocie do domu poszedłby w ruch zestaw reanimacyjny pod postacią aspiryny, mleka z miodem i czosnkiem, etc. Od nadmiaru makulatury w torbie zaczęło się odzywać przeciążone ramię. Co za baran wymyślił, żeby tyle papieru człowiek musiał ze sobą nosić? W końcu przyjechał mój osobowy.
– Dzieńdobrywieczór drużynie pociągowej! – jak miło zobaczyć starych kumpli.
– Cześć Olka. Ty chyba nigdy, nawet podczas najgorszej nawałnicy, poczucia humoru nie tracisz. – uśmiechnął się zaspany Patryk.
– Pożycz trochę energii… – mruknął zza nastawnika Kamil.
– Co, przysypiamy?
– Taaaa… Odjazd!
– Do Wschodniej i koniec służby?
– Tak. Wreszcie, bo już padam na nos.
– Wysadzicie mnie na Reducie Ordona? Na Odolany muszę dojść.
– Gdzie cię diabli znów nadali?
– Szczecin.
– Uuuu… To współczuję, ale nie tobie, tylko konduktorom.
– Cóż za dowcipnisie. Ha, ha! Normalnie boki zrywać.
– Nieprawda? Zagadasz ich do samiuśkiego Szczecina.
– Yhym. Pozwolicie, noc dokimam.
– Zgoda, tylko pamiętaj, brutalnie cię wykopsamy na Odolanach.
– Dobra jest. – mruknęłam już wtulona w swoją torbę. Ot chłopaki. Wszyscy troje chodziliśmy do tej samej klasy w podstawówce. Takie fajne dzieciaki z nas były. Oczywiście śmiechu co nie miara było, gdy po raz pierwszy spotkaliśmy się na peronie – wszyscy troje w mundurach. Postanowiliśmy skorzystać z tego faktu i „zrobiliśmy nalot” naszej byłej biolog. Akurat miała klasową wigilię. Dzieciaki były zachwycone, zamiast Mikołaja, kolejarze.
Jednostki kołysały się swoim rytmem, ciepło z grzejników przyjemnie rozchodziło się po kościach. Przez płytki sen słyszałam czuwak. Kamil znów był na granicy snu. Za Włochami Patryk telepnął mnie za ramię.
– Olka! Obudź się, zaraz wysiadasz.
– Yhymmm… Wysiadka… Co?
– Wstawaj zarazo! – kolega wrzasnął mi do ucha.
– Ja ci dam zarazo. Delikatniejszego budzika to już na magazynie nie było dla pana kierownika?
– Zbieraj manatki. Za bardzo to ja stać nie mogę. Nie zabijesz się? – zapytał mechanik.
– Spokojna głowa. A ile razy wyskakiwaliśmy na biegu?
– W wakacje. Pamiętasz minę kondiego z olsztyniaka? Jakby mógł, to by nam nóżki z pupci pourywał. – zaśmiał się Patryk.
– To był jeden z naszych popisowych numerów.
– Dobra, my tu gadu gadu, a komu w drogę, temu kopa. – odparł kierpoć.
– Ta twoja kindersztuba przyprawia mnie czasami o dreszcze. Że jeszcze żaden z pasażerów nie napisał na ciebie skargi. Zielonej! – pociąg przyhamował na tyle, że mogłam wysiąść.
– Najlepszego! – odkrzyknęli chórem.
– Cholera jasna!
– Co się stało? – przez okno wychylił się pobladły Patryk.
– Wdepnęłam w największą kałużę!
Odpowiedzi nie usłyszałam, jedynie gromki śmiech. Moje szczęście, że ochlapałam jedynie buty, a nie spódnicę. Jedna rzecz chyba się nigdy nie zmieni: błoto po kostki na przejeździe koło Ochoty Postojowej. Czego to już nie robiono, po jakimkolwiek opadzie deszczu woda stoi w kałużach. Widać taka specyfika tego terenu.
Po kilku minutach marszu dotarłam na Odolany. Weszłam do kanciapy konduktorskiej, gdzie czekali na mnie Kuba z Elką. Odebrałam papiery i zgarnęłam ferajnę w postojowe. Kilka słów z mechanikiem i hajda sprawdzać pociąg. Robota nie taka straszna, co dość nużąca o tak wczesnej godzinie. Następny krok, to jazda służbowym do Wschodniej. Kawał polegał na tym, że pociąg stacjonował po drugiej stronie średnicy, na Odolanach. Logika podpowiadałaby, że powinien to być Grochów, ale na kolei logika czasami nie działa. Ot taki folklor w wydaniu PKP.
Szczeciniak zamarł przy peronie pierwszym. Ciemność wciąż nie chciała oddać jutrzence panowania nad światem. Pomału zaczęli schodzić się pasażerowie, a my w służbowym podzieliliśmy się na „rejony”. Dziewięć wagonów na tej trasie zazwyczaj wystarczało. W końcu ruszyliśmy w drogę. Niestety te kilka niedospanych nocy dawało o sobie znać. Wszystko wirowało mi w oczach, w głowie grała cała orkiestra symfoniczna. Gdy skończyłam robotę z biletami, dowlokłam się do służbowego, zasunęłam zasłonki (zostawiłam lufcik, gdyby ktoś na gwałt potrzebował kierpocia). Zaczęłam wypełniać papiery, jednak siły nie miałam, długopis wylatywał mi z dłoni. Odłożyłam całą makulaturę i najzwyczajniej pod słońcem wyłożyłam się na siedzeniach. Wiedziałam, że nie powinnam tego robić, ale czułam się paskudnie.
W Kutnie krótka wizyta na peronie. Wiatr taki, że o mało czapki z głowy nie zerwie. Po niebie przewalały się ciężkie, deszczowo – śniegowe chmury. Na chwilę oparłam się o pudło wagonu.
– Pani kierowniczko, coś się dzieje? – zapytała Ela.
– Nie, nic. Przejdzie mi, nie martw się.
– No! Jak coś, proszę mówić.
– Dzięki za troskę.
Czyli rzeczywiście nie wyglądałam najlepiej. Wiatr nie chciał dać za wygraną. Nawet podczas jazy czuło się jego siłę. Niebo nabrało szaro – bury odcień, jak nic będzie padać. W Poznaniu nie zdzierżyło, lunęło z całą mocą. Jakimś cudem manewrowi uwinęli się w ekspresowym tempie ze zmianą czoła pociągu.
Deszcz zacinał w okna, a mi w głowie huczało ciężkie brutto z węglem, ból wcale nie zelżał. Po korytarzu ganiały jakieś małolaty, ich krzyki chyba było słychać aż w Warsie. Wyszłam z przedziału i stanęłam na ich drodze. Cała czereda liczyła sześć łebków, na oko trzecia klasa podstawówki.
– Możecie się uspokoić?
– My się tu w berka bawimy.
– Widzę, ale proszę was, bądźcie trochę ciszej. Możliwe, że przeszkadzacie innym.
– Dobrze pani konduktor, ale co mamy teraz robić?
– A znacie „ąse-madąse”?
– Nie. Nauczy nas pani?
– Dobrze. Chodźcie, usiądziemy.
Szkraby wparowały do służbowego. Oczy im urosły na widok różnych kolejowych akcesoriów. W mik zapomniały o zabawie. Za to posypała się lawina pytań.
– Co to za gruba książka?
– Po co tyle papierków? To krzyżówki?
– To pani w tej torbie książki nosi?
– A to co? Krótkofalówka? – jeden z chłopców złapał się za czarne pudełko z antenką.
– Tego lepiej nie ruszajcie. To jest radiotelefon. Chcecie posłuchać, co to potrafi?
– Tak!!! – odezwał się chórek podnieconych głosów. Akurat trwała rozmowa mechanika z nastawnią, dialog był całkiem śmieszny, dzieciaki słuchały jak zaczarowane. Następnie w ich ręce powędrował znakownik biletów, „cegła”, co ciekawsza kolejowa makulatura i wreszcie nastąpił gwóźdź programu: wielkie mierzenie czapki i marynarki. Po jakimś czasie gromadka uciekła do rodziców. Myślała, że tyle ich widziałam, a tu (dosłownie!) po trzech minutach ciągną kogoś.
– Dzień dobry. – przywitała się młoda kobieta.
– Witam! To pani dzieci?
– Tak jakby. Moje szkolne.
– Bardzo ciekawe świata, o wszystko musiały się zapytać.
– Mam nadzieję, że zbytnio nie przeszkadzały?
– Ależ skąd. Fajna gromadka. A tak z innej beczki, duża grupa was jedzie? Żadnej rezerwacji nie miałam zapisanej.
– W sumie 15 osób, w tym ja i koleżanka.
– A gdzie reszta dzieci, śpi?
– Większa część. Jednak tej szóstce zachciało się pobiegać. Żywe srebro jest z nich, więc i tak nie było sensu trzymać ich w przedziale.
– Dokąd jedziecie?
– Do Stargardu.
– Aha. Jeśli wolno wiedzieć, czy dzieciaki lubią kolej?
– Ba! Nie chciały jechać do stolicy autokarem. Miał być pociąg i finito.
– Chcielibyście zwiedzić kolejowe zakątki Warszawy? – tu już zwróciłam się do dzieciaków, które na dobre zadomowiły się w służbowym.
– TAK!!!
– Pewni jesteście? – zapytała się nauczycielka.
– Choćby za tydzień!
– I bardzo dobrze! Proszę, tu są moje namiary. Zorganizujemy im niezwykłą wyprawę.
– Nie wiem jak mam dziękować. Chyba nie sprawimy pani kłopotu?
– Nie ma sprawy. Dla mnie to przyjemność, dla dzieciaków radocha.
Zbliżał się Krzyż, cała czereda nie miała najmniejszego zamiaru wracać do siebie. Ciekawskie oczy bacznie obserwowały z okien wagonu każdy mój ruch wykonany na peronie. Chorobcia, może to przyszli MK? Licho wie… Na peronie w Stargardzie Szczecińskim było wielkie pożegnanie.
– Przyjedzie kiedyś pani do nas?
–Raczej wy do mnie. Za niedługi czas zobaczymy się. – rozległ się gwizd z końca składu.
– Do widzenia!
– Do szybkiego zobaczenia! – nie było rady. Stanęłam na stopniu wagonu i wygłosiłam nieśmiertelne – 88101 odjazd!
Wróciłam do służbowego. Przyszła Ela.
– Co to było, przedszkole na torach? Co za dzieciaki były u kierowniczki?
– A takie z podstawówki… – i tu urwał mi się film. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Obudziłam się w szpitalu. Na początku myślałam, że ukimałam się na służbie i leżę sobie w przedziale, jednak zadziwił mnie zapach (jakiś taki mało kolejowy), brak munduru i zatroskana twarz Eli.
– Jezusiczku… Gdzie ja jestem?
– W szpitalu w Szczecinie?
– Że co? A pociąg?
– Straciła pani przytomność. Zaraz za Stargardem. Nie mogliśmy razem z Kubą pani ocucić. Zaraz poinformowałam mechanika. Na Dąbiach czekała karetka.
– Zdałaś pociąg? Dałaś sobie radę?
– Spokojna głowa, przecież zdałam egzamin na kierpocia. Druga sprawa, że sporo nauczyłam się pod okiem tak doświadczonej osoby.
– Dzięki serdeczne.
– O! Widzę, że nasza pani kierowniczka ocknęła się. Bardzo się cieszę. – w drzwiach sali stał lekarz.
– Długo mnie będziecie tu trzymać?
– Na ustawową obserwację, jeśli badania będą w normie, jutro puścimy do domu. Z tego co widziałem w dowodzie, to daleko pani mieszka.
– Kawałek jest, ale taka praca.
– Praca pracą, ale odpocząć też trzeba. Trzecia kroplówka już się aplikuje. Ja idę dalej, a pani niech odpoczywa. – i zniknął za załomem korytarza.
– Ale pani kierowniczka nam stracha napędziła! Nawet mechanik zszedł z lokomotywy, zobaczyć, co się dzieje. Widać było, że nieźle się przestraszył.
– Kochani jesteście. Dzisiaj wracacie do Warszawy, ale o mnie się nie martwcie, dam sobie radę.
– Jakiś czas temu poinformowałam o całej sprawie szczecińskiego dysponenta drużyn konduktorskich. Trzeba się do niego zgłosić gdzieś na godzinkę przed odjazdem, a on już zrobi swoje. Ja już musze znikać. Zdrowia życzę!
– Trzymaj się!
Kurka, faktycznie byłam zmęczona, no ale żeby aż tak… czyli jednak pomysł z urlopem nie był taki zły. Obok łóżka zobaczyłam swoją torbę. Wszystko było na miejscu, włącznie z nietkniętą wałówką. Hmmm… kto tak uparcie pisał na mój telefon? No tak, już zdążyli zadzwonić ze szpitala do domu. Moje szczęście, że nie wywołali tym zbiorowej paniki. Martwią się… Odpisałam i uspokoiłam domowników, jutro wieczorem powinnam być w domu.
Za oknem robiło się coraz bardziej szaro. Tę noc spędzę w szpitalu, nie w swoim służbowym wyrku. Dziwne uczucie.
Wieczorem znów przyszedł lekarz.
– Witam i o zdrowie pytam!
– Da się przeżyć, lekko śnięta ryba.
– Wyniki są na granicy normy. Wypadałoby troszkę odpocząć i zregenerować siły.
– Teoretycznie mam od jutra rana 48 godzin wolnego, a potem znów w Polskę.
– No to dorzucę drugie tyle. W takim stanie człowiek powinien odpoczywać. Porządny sen, cisza, spokój, dobra herbata i książka, to jest najlepsza recepta przy takim wycieńczeniu. No nic to, idę dalej. Dobranoc.
– Dobranoc.
Przytuliłam się do poduszki i momentalnie usnęłam. Nie pamiętam, co mi się śniło, grunt, że nie koszmary. Na drugi dzień wypisali mnie. Ktoś w magazynie był na tyle miły, że odprasował mi mundur. Na dworzec główny dotarłam tramwajem o wdzięcznym pseudonimie „trzęsienie ziemi” (grunt drży podczas przejazdu tego kolosa). Krótki telefon do dysponenta i mały spacerek do dworcowego baru. Atmosfera i zapach tego miejsca nie zmienił się od wielu lat. Spokojnie posiorbywałam sobie herbatę, gdy ktoś ryknął mi do ucha:
– Tu cię diabli nadali, Olka!
– Stefek! Mordo ty moja!
– Co ty siostra tu robisz?
– Nastąpiły małe perturbacje i musiałam na dłużej zakotwiczyć w Szczecinie.
– Ładne mi małe perturbacje! Jak Julek wparował wczoraj na szopę, to o mało brechałki nie rozniósł. Oczywiście pierwsze, co zrobił, to złapał mnie za fraki i wali prosto z mostu, że moja siostra jest w szpitalu. Niezłego kota mi popędził.
– Ten mechanik, co wczoraj szczeciniaka prowadził?
– Tak. Był nieźle przestraszony. Moje szczęście, że kilka godzin po tym dostałem telefon, że wszystko jest w porządku i dzisiaj cię wypuszczają.
– A ty tu co? Znów na drugi koniec Polski rzucili? Kiedy wracasz?
– Dzisiaj w nocy. Jeden z naszych mechaników pochorował się, więc dali mnie na zastępstwo. Mówię ci, urwanie łba.
– Ja za 40 minut mam powrotny. Wracam do domu i idę spać. Kazali mi wypoczywać, dodatkowo dostałam zwolnienie. W sumie 4 dni wolnego.
– Szczęście w nieszczęściu.
Chwilę pogadałam sobie z bratem. Dość często widywałam się ze Stefkiem, czy to na peronie, czy to przy pociągu, okazja sama się nadarzała.
Wreszcie ogłoszono, że podstawia się warszawiak. Spokojnym krokiem powędrowałam na peron. Przy pierwszym wagonie stał kierpoć.
– Witam pana kierownika.
– Dobry. To pani ma z nami jechać?
– Tak jakoś wyszło…
– Dobrze, ze tylko tyle. – Zdrowo poklepał mnie po ramieniu. – Pani wsiada do służbowego.
Usadowiłam się pod oknem. Niebo było zasłane grubymi chmurami, panował melancholijny nastrój. Pomimo tego pogadaliśmy sobie z kierownikiem, popsioczyliśmy na Macierz Kolej (nawet rozegraliśmy nieoficjalną partyjkę „tysiąca”). Zaczęło się ściemniać, gdy wjechaliśmy na Mazowsze. Jak przyjemnie zobaczyć te biało – zielone kible! Normalnie miód na serce. Człowiek czuje, że wreszcie jest u siebie.
Prawie po omacku doszłam na Czyste. Oddałam dysponentowi L4 i powędrowałam na p. o. W – wa Włochy. Nie mam zielonego pojęcia, gdzie bardziej gwiździ: tu , czy na Zachodniej. Grunt, że kilka minut później podjechał grodziski (pociąg, nie PKS). W domu czekała na mnie miła niespodzianka: kolacja i wysprzątane mieszkanie. Dziwne? Polemizowałabym. W moim domu od zawsze panował tzw. „twórczy nieład”. Goniłam wszystkich domowników, żeby utrzymywali jako – taki porządek, zazwyczaj nie trafiało. A tu proszę, nawet nie trzeba było straszyć kleikiem ryżowym na obiad.
Porządnie wypoczęłam, wreszcie się wyspałam, przeczytałam dobrą książkę, naplotkowałam się z koleżankami i odwiedziłam stare śmieci. Przydaje się jednak taki nieplanowany urlop…


Pruszków 8.03 AD 2009
  • 2009-03-14 11:38

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz