Archiwum bloga

sobota, 31 marca 2018

A kopa w tylny sprzęg chcesz?

A żeby ja była mądra na zawiłości tego świata… Absurd goni za absurdem (a może tak miało być?) i nie daje żyć spokojnie. Coś piszę i zaraz wywalam w diabły, bo do bani. Ot szary zawrót głowy. Nie kolorowy. Od dłuższego czasu barwy wyparowały w diabłu mać i jeszcze się przez jakieś pół roku (wg przepisów) nie wynurzą się zza czarnego welonu. Można powiedzieć, seria wkurzających, niefortunnych, absurdalnych zdarzeń. Za część powinnam łby i inne narządy parzyste poobrywać, ale nie mam siły, jak większa część rodziny.
   Zacznę niekolejowo. Bodaj by pokręciło, spaliło i wypatroszyło konowałostwo, co to operować nie umie i nawet za zwierzaki brać się nie powinni. Blin! Nie uspokoję się, żebym nawet miała pójść z buta z Warszawy do Łodzi po torach. Nie ma opcji. Jest sobie pewien szpital w dawnym mieście wojewódzkim, ot siedlisko kolesiostwa i innych nikczemnych zachowań. Co ja mam mówić, jeśli uśmiercają 23-letnią dziołchę, która trafiła do nich z… zapaleniem wyrostka. Większość by rzekła, że co kurna?! A tak, posłali do św. Pitra, bo im się rozlał. Swojego kota bym nie dała… Parszywy los chciał, że nieco wcześniej babcię wzięli pod skalpel. Ot mała niby rzecz, woreczek żółciowy. Mała… Urósł do rangi Armagedonu, bo życie zgasło. Od listopada, aż do końca marca nie wyszła ze szpitala. Od św. Mikołaja leżała na OIOM-ie, podpięta pod wszelkie możliwe instrumenta i aparaturę. Niby powinnam zwyknąć do widoku rur kabelków (wszak taka praca zawodowa), a jednak po godzinie przebywania na oddziale byłam bardziej zmęczona, niż po dwóch dobach bez snu. Nie będę wywlekać całej historii, nie czas nań, jedyne co mogę na ten czas stwierdzić, to to, że tak spier*olić robotę mało kto umie. Babcia przyjechała o własnych siłach, wyjechała nogami do przodu. Po pierwsze nie szkodzić… Jasne, takiego wała. Kolejna fajeczka w statystyce. Nasuwa się mimowolnie inna analogia. Takich rekolekcji nigdy nie miałam w świętym 40-dniowym. Gruchnęła wieść i coś we mnie zgasło, kolejna część świata. Potem było czuwanie przy trumnie, na następny dzień pogrzeb. A pogoda była bajkowa… Słońce, boćki klekotały na całej mocy, na bagnach żurawie snuły swoją smutną pieśń, nawet wróble ćwierkotały co sił. I co? Wędrowała pod osłoną czarnych chorągwi, pożegnała się z domem trzykrotnie uderzając o próg trumną. Teraz ma nad sobą dywan z kwiatów, które tak kochała… A tak bym chciała łupnąć z nią partyjkę tysiąca. Co teraz? Ojciec pewno zaprosił ją do stołu i zacinają. Taką mam nadzieję. My tutaj już tęsknimy za jej kuchnią, wypiekami, a w szczególności za chlebem. Oj dolo bez odrobiny czułości, garbujesz skórę aż no. Karawana musi iść dalej, kurde felek. Teraz to musowo stać na wszystkich pięciu osiach (tender lata gdzieś w przestrzeni) i ustabilizować resztę. Jeden kop sprzed dwóch lat sporo nauczył, mimo że prawie sobie zęby powybijałam ryjąc mordą po tłuczniu.
   Teraz kolejny punk serii niefortunnych zdarzeń. Nieco weselszy, przezwany plagą egipską. Na imię mu gips! Przy mojej masie służbowej, w sumie nie ma się czemu dziwić ;) Otóż menda jedna wiatr postanowił powalić sobie Oelkę na glebę. Był na tyle perfidny, że uczynił to dwukrotnie w ciągu minuty. Wyrżnęłam prawą łapą centralnie na łokieć. Niby nic szczególnego, śpieszyłam się na występ kumpeli .:EU07:.  :P A jak to ja, pędziłam na pełnej szlakowej. Miałam nawet siatę z książkami. Nie pomogło. Graba boli, pulsuje i sinieje. Łojć! Nie ma rady, ostry dyżur, mandarynka przy stawie rośnie i boli. Lekarz najpierw popatrzył się na mnie, potem na rękę i o mało nie palnął śmiechem. W sumie nie dziwię mu się, bo tez miałam niezły ubaw. Po prześwietleniu rzucił krótkie: gipsujemy. Okiej… Łuska, w ustawieniu 90 stopni w stawie. Na tyle fajnie zrobione, że palce miałam zupełnie wolne. Ból w tym, że pod skorupą swędzi przeokropnie. Ale i tu znalazł się sposób. Drucik do dziergania. Oczywiście na uczelni każdy się pytał, co mi jest. Nie było gieroja, który by nie parsknął śmiechem. Wnioski? Dociążyć. DOKARMIĆ!!!
   Czas na kolej, a dokładniej moje wczorajsze perypetie podróżnicze. Klamra musi być. Padło w sobotę, że na drugi dzień mam wracać do domu. Sąsiedzi podwieźli. Piękny dzionek, ino czekać na PKS (w sumie to teraz Arriva) z Węgorzewa do Gdańska. Fajno, jak zwykle opóźniony, ale jedzie. Aby do Elbląga. Spać się za cholerę nie da, bo wszystko tak dobrze znane i kochane. Dobijam do Truso, lekko skołowaciała, bo bujało jak na statku. Ilość zakrętów i innych atrakcji na drodze swoje robi. Pędem do kasy PKS-u. Bilety na stalicę wyprzedane… O cholera! Szósty bieg i wio na PKP. Znowu Matka Kolej ratuje Oelce zadek. Pani w kasie wyłuszcza, że rajza przez Tczew będzie. Zgoda, tylko te cholerne 4 minuty między osobowym a pośpiechem… Zaopatrzywszy się w wałówkę, poszłam ładnie uśmiechnąć się do kierownika. Pośmialim się z drużyną pociągową, pożartowalim. Siadłam grzecznie i siup na rozkład, pilnować czasu. Co stacja, to gorzej. Cały czas po planie, cały czas w plecy. W okolicach Fiszewa zrobiło mi się ciepło. Przed Malborkiem jednotor i wykopki. Nauczona mazowieckimi akcjami blednę co raz bardziej. W samym Malboro tłum. No tak, jedna jednostka. Argh! Kto w godzinach szczytu puszcza solowy kibel do Gdańska! Na kolejnych przystankach kolejne tłumy, kolejne dopychanie narodu. Kaśka ratuj… Przed Tczewem zyrk w plan. Ojoj! Wyleciałam jak torpeda na peron, bo mój pośpiech bierze peron. Z okrzykiem bojowym szturmuję schody, z ozorem na brodzie pędzę niczym EP09 na CMK. Stój gadzino! Zaliczając co drugi-trzeci schodek wpadam na swój wagon. Zdążyłam. O bogowie! Kilka sekund później rusza na Bydgoszcz. Dziki fart czy pech? Trzydzieści sekund na przesiadkę, to jest wyczyn. W grodzie gdzie znajduje się siedziba dawnego ZNTK, który cieszył się zacnym tytułem chałturnika krajowego, zmiana czoła, krótki spacerek po gruncie, kilka fot i… Kurde, ile razy jeździłam, wszyscy współpasażerowie równo twierdzili, że aby tylko wagon się zgadzał, czasem przedział, ale nie miejsce. Siadłam sobie w kąciku, bo było wolne, a moje zajmowała starsza pani. Dwóch panów uważało inaczej. Niech im tam, przegryzę to. Przegryzę i niesympatyczne zachowanie, ale postawy już nie. Siadł taki naprzeciwko mnie i przyjął pozycję kobiety rodzącej. Jego kolega także. Przedział na osiem miejsc, więc ludzi z deczka było. Ja rozumiem, anatomia, etc., ale do stu diabłów, czy to ładnie tak się rozwalać? I jedź teraz babo ze złączonymi kończynami dolnymi, bo nie ma jak inaczej ich ustawić. Kulturka, psia mać. Wzrok Bazyliszka (bardzo dyskretny) cosik pomógł. Uch! Wysiadłam na Gdańskiej i odetchnęłam z ulgą. Metro nie w moją bajkę, ale kwadransik i mam osobowy do Woli. Drepczę sobie po peronie, na sąsiedni wjechał Nasielsk. Noga za nogą, oś za osią, prawie podchodzę pod windy i nagle huk! Nic takiego, ot se wypuścił mechaniora nieco powietrza przez syreny. Nie jeden podskoczył. Nawet pies SOK-istów się wystraszył. Po jakie licho to było, nie wiem :/ Grunt, że chwilę później podjechał mój osobowy. Na Zachodniej bez zmian, biegi dopociągowe w las nie poszły. W domu czekał kot, stęskniło się przeokropnie…
   I czy to nie jest seria niefortunnych zdarzeń?

  • 2014-03-31 15:14

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz