Archiwum bloga

środa, 21 marca 2018

Ostbahn cz. 5

– Grzesiu, zbieraj manele.
– Noc ciemna, gdzie i na co nam iść?
– Rower gdzie masz?
– Schowałem do stajni.
– Dobrze. Tym razem idziemy do wsi.
– Na piwo?
– Dobrze wiesz, że gospoda zamknięta. Na stację.
– O w mordę…
– W mordę to możesz zarobić za nic. Bierz plecak i do roboty.
   Zamknęli dom na solidną kłódkę. Puszkar z latarką w dłoni przedzierał się przez ciemność. Nie szli bezpośrednio na tor. Zaraz za płotem skręcili w ledwie widoczną miedzę, która graniczyła z łanami zboża.
– Gdzie my właściwie idziemy? – Grzesiek ponowił pytanie.
– Zajdziemy na stację od głowicy wyjazdowej na Tiefensee. Boję się iść wprost na tor, bo nigdy nie wiesz, czy nagle nie poczujesz na karku lufy karabinu czy pistoletu i gromkiego okrzyku „Hande hoch!”. Widać że nie czytałeś starych map.
– Na Głębock… Mapy  to dawno temu były. Tej dróżki jakoś sobie nie przypominam.
– Jak wrócimy, dokładnie przeanalizujesz okolicę od Mehlsack do Zinten.
– A ma pan?
– I to całkiem sporo. A teraz buzia do wiadra i milczeć.
   Lekko pochyleni dostali się do drzew rosnących przy głowicy wyjazdowej. Ostrożnie przeszli pod suchymi gałęziami. Powoli przeszli przez zwrotnice i niezauważeni przez nikogo dotarli do budynku stacyjnego. W dyżurce siedział mężczyzna, około 50tki. Był pochylony nad księgami. W jednej z nich coś zawzięcie skrobał piórem, maczając je co jakiś czas w atramencie. Zbytnio nie przejmował się obecnością nowych osób. Zamiast tego wciąż poprawiał spadające okulary, które zawzięcie zlatywały mu na czubek haczykowatego nosa. Wreszcie zapytał:
– Czego chcecie?
– O której są pociągi na Zinten i Mehlsack?
– O północy Zinten, czwarta nad ranem Pieniężno.
 Подякували. Spokojnej służby.
– Wam też. Bądźcie ostrożni, proszę.
   Wyszli z dyżurki. Peron oświetlało kilka latarni. Żwir chrzęścił pod butami, gdzieś w zaroślach świerszcze grały swoje melodie, chwilami odzywała się rzekotka. Przysiedli na ławeczce. Z odległego o kilkadziesiąt kilometrów Zalewu Wiślanego wiał chłodny, sztormowy wiatr.
– Na co my tu czekamy?
– Na przeznaczenie.
– Nie rozumiem.
– Widzisz Grzesiu, nic nie zdarza się dwa razy, chociaż pewne schematy pozostają. Czasami nawet dobrze jest się nimi kierować, pomagają wytyczyć ewentualny szlak. A teraz rozluźnij się i ciesz się pięknem natury. Póki jeszcze możesz. Ech ta natura…
   Chłopak lekko zdziwiony zamilkł. Próbował jakoś to wszystko ogarnąć, ale za bardzo mu nie szło „zbieranie” myśli i innych faktów. Może to magia nocy, a może inna siła…
– Ja już nic nie rozumiem.
– Spokojna rozczochrana. Wszystko w swoim czasie. Dzień jest nasz, a dalej to się jeszcze przekonamy.
   Na nocnym niebie, w równych odstępach czasu, zaczęły się pojawiać obłoki pary. Wciąż zbliżały się do stacji. W przestrzeni roznosiły się miarowe stukoty kół o szyny i praca tłoków. Gdzieś unosił się syk powietrza. Na sam koniec pojawiło się stanowcze „baczność!”. Wreszcie wynurzył się szwabski parowóz nieokreślonego typu wtoczył się na tor pierwszy. Robi się gorąco… Z drugiego wagonu wysiadł esesman.
– Jezu… – Grzesiek zachwiał się niebezpiecznie.
– Co się stało? – Puszkar chwycił chłopaka pod ramię.
– Ta facjata… studnia i pośpieszny. To on.
– No masz. Spokojnie, nie tylko ty masz pietra.
Niemiec z nonszalancją zbliżył się do mężczyzn.
– No, no. Znów się spotykamy. – aż cmoknął z zadowolenia. W pustych oczach rozbłysły złowrogie ogniki.
– Czego chcecie?
– Powiedzmy, że część odzyskaliśmy. O – spojrzał na młodego – tego szczeniaka zdążyłem poznać. Bohater w dziurawych gaciach. – splunął wymownie na ziemię.
– Sko0ńczmy z protokołem powitalnym. Czego chcecie?
– My tu prawie jak w domu…
– Słuchaj no gnido! – Puszkara zaczęła brać cholera. – od ostatniego wielu osób nie odnaleziono.
– A moja to sprawa, że stanęli nam na drodze.
– … cywile!
– Co z tego? Jeden w te, dwa we w te, co za różnica? – Niemiec grał Julianowi na nerwach.
– Zabierajcie dupę w troki i zabierajcie się stąd.
– No już się boję. Ale ty będziesz zawzięty, uparty jak osioł. Oj nieładnie, nieładnie. Może przynajmniej ten szczeniak zmądrzeje. Już ostrzeżenie dostał. Sam mu szeptałem do ucha…
– Osz ty czorcie… – syknął Grzesiek.
– No prawie wcelowałem. Ой Грицю, Грицю, Грицю... –szwab teatralnie złożył ręce i wzniósł oczy do nieba.
– O co wam chodzi?! Odwalcie się od nas!
– Tey! Nie rżnij bohatera! Już plackiem leżałeś na podłodze w przedziale. Mało ci i tego? – esesman był w swoim żywiole.
– Odwal się! Nie wiem jaki, ale pozbędziemy się was.
– Герой. Wracaj do tej swojej czarownicy. Jedno warte drugiego. – trafił jak kulą w płot. Grzesiek bezceremonialnie podszedł i przylał mu w mordę. Miał wrażenie, jakby wepchnął z całym impetem pięść do cegieł wymieszanych z lodem.
– O mnie mów co chcesz, ale odpierdol się od niej. – rozcierał sobie dłoń dysząc ciężko.
– Ale podskakujesz! Utrzemy cię, spokojnie. A teraz z diabłem, bo z Bogiem to nie moja działka.
Zaśmiał się przeraźliwie cienkim Wskoczył na stopień wagonu i dał znak do odjazdu. Pociąg ruszył w stronę Głębocka.
–Partyzantka…
– Co?!
– Wiem, jak ich załatwić. Partyzantką. Bomby nie podłożymy, ale ostatnim razem pomogło.
– Wróć! Jakim ostatnim razem?
– Oj Grzesiu. Ogarnij się. Będzie robota.
– Oho, zaczyna się. – mruknął pod nosem.
– Masz pietra? – Julian zaczął starą śpiewkę.
– Przechodzi mi.
– No tak, tak. Bo ci uwierzę. To czemu kolana tak ci drżą?
– Z zimna.
– Cudownie. A ten obłęd w oku, to co? Metoda na rozgrzewkę?
– Mam stresa, jest późno to i ciało wariuje.
– Yhym… Mnie nie oszukasz.
– Ej no! Ludzie trzymajcie mnie!
– No proszę. Lekko ci pobrzdąkam po ego i już widzę innego człowieka. Już ja za dobrze cie znam Grzesiu.
– Panie Julku! Niech mnie Gagarin strzeli, strach do szafy i na klucz.
– Żebym potem nie musiał wysłuchiwać jęków i błagań.
– Dość! Co musimy zrobić, żeby się tych szkopów pozbyć? Egzorcyzmy odprawić, czy jak?
– Teraz wracamy do domu. Tam ci wszystko wyjaśnię. – w oczach Puszkara rozbłysły ogniki. Znać, że coś się jednak szykuje.
   Noc była łaskawa dla swoich podopiecznych. Niebo było zasłane chmurami, wszelkie naturalne źródło światła zostało zasłonięte. Lekko skuleni przeszli na znaną sobie, bezpieczną ścieżkę. Zborze szumiało przyjaźnie, gdy chłodny wiatr czesał jego kłosy. Nietoperze wyprawiły się na nocne łowy, więc żaden owad nie mógł być spokojny. Przyroda zdawała się cieszyć z ciemności i względnego spokoju…
   Wrócili do domu. Gospodarz wydobył czajnik elektryczny i zagotował wodę na herbatę. Nie było sensu palić pod blachą. Więcej by to czasu zajęło i podpałki szkoda. Siekierezada zaczęła się parzyć w dwóch, dość pokaźnych kubkach. Grzesiek został odesłany z gorącym napojem na strych. Julian pozamykał okna i drzwi, zabrał latarkę i małą siekierkę strażacką. „Wrota” od strychu zablokował skoblem.
– Czemu pan tak rygluje wszystko wokół?
– Obiecaj mi jedną rzecz: cokolwiek by się działo na dole, za Chiny Ludowe nie schodź. Ba! Nawet mi nie próbuj odczepiać skobla, bo znając twoja ciekawość, będziesz chciał zobaczyć, co się dzieje.
– Czy oni… Mogą przyjść w nocy?
– Jeśli dojdą do takiego wniosku, to oczywiście.
– A na strych nie wlezą?
– Nie mogą. Długo by tłumaczyć, grunt, że sposób działa. A teraz czas na małą lekcje kartografii. – i powędrował do archiwum. Po kilku minutach wrócił z plikiem papierów w dłoni. Rozłożył je na stoliku, zapalił dodatkową lampkę i zaczął je przeglądać. Pożółkłe karty trzymały się dziarsko, nie miały najmniejszego zamiaru rozsypać się w proch.
– No dobra, co my tu mamy… Czytaj.
– Schönfeld, Bönkenwalde, Lichtenfeld… – Grzesiek zaczął mamrotać pod nosem.
– Dobrze. A czym charakteryzuje się niemiecka mapa?
– Dokładnością i przejrzystością.
– O właśnie. Widzisz, nawet powydeptywane dawno temu ścieżki są naniesione. To jest bardzo ważne. A teraz przyjrzyj się linii kolejowej.
– Ja pierniczę! Nawet ilość sztreków widać!
– Ajeno! W Lelkowie na stacji widzimy trzy, dalej jest szlak jednotorowy, aż do Głębocka. Za Jarzeniem powstaje dwutonówka biegnąca aż do krawędzi mapy, czyli Zinten. Jak to na porządną niemiecką magistralę przystało. A teraz w druga stronę – przyłożył drugą mapę. W ten sposób powstał obraz trasy Zinten – Mehlsack. – i proszę, mamy cały interesujący nas odcinek. Trzeba trochę popartyzanić.
– Bomby na torach? Rozkręcanie szyn?
– No prawie. Ale nie z nimi te numery. Mapy. Przejrzyj je dokładnie. Przyda się, nie znasz dnia ani godziny.
   Około drugiej w nocy coś zaczęło się dziać. Najpierw krzyki, potem brzęk tłuczonego szkła. Potem ktoś zaczął walić z całej siły w drzwi od strychu. Grzesiek skulił się w kącie tuż obok starej „Frani”. Puszkar mamrotał coś pod nosem, wykonując przy tym dziwne ruchy i gesty. Na sam koniec strzepnął dłońmi. Łomot ustał. Zamiast tego pojawił się swont dymu.
– Spadajmy stad!
– Co by się nie działo, siedź!!!
– Dom się jara!
– Zaufaj mi. Gdyby nie TO, Marysia za nic by cię nie puściła.
– Chałupa się hajcuje, a my mamy tu siedzieć?!
– Baranie! W odpowiedzi własnej babie nie ufasz?!
– Ale co to ma do tego?! Robi się niemiłosiernie gorąco!
– Nie panikuj. Przed laty pomogło, teraz zostało odnowione. Siedź i nie gadaj.
– Co?!
– Pstro?!
– Co?!
– Kuro sro!
– Pan mi tu ze Smoleniem nie wyjeżdża…
– Uspokój się i gęba w wiadro. Jasne?!
– Jak cholera… – odburknął pod nosem.
   Dom zadrżał w posadach. Siekierezada w pełnych kubkach niebezpiecznie blisko falowała przy krawędziach. Lampa zaczęła mrugać, coś strzeliło i żarówka się spaliła. Strych ogarnęły egipskie ciemności. Na dole ktoś wywijał piruety tańcząc z siekierą i łomem. Dym zaczął przedzierać się przez nieszczelności „wrót” przy schodach.
– Padnij! I zasłoń koszulą drogi oddechowe.
– W co ja się władowałem…
– Stul gębę! – Julian nienawidził tych grzesiowych jęków.
   Puszkar podszedł cicho do szczytu schodów. Nawet z odległości 4 metrów czuł, że drzwi są rozgrzane jak kuchenna blacha, gdy się dobrze napali. Już dawno powinny się kopcić lub zwęglić, jednak prawa fizyki nie mogły pokonać innej, niewidzialnej siły.
   Dobre pół godziny ogień szalał po parterze. Później zaczął syczeć, jakby ktoś na rozgrzaną kuchnię lał wodę. Temperatura nieznacznie się obniżyła. Grzesiek mamrotał coś pod nosem, Julian nasłuchiwał odgłosów z dołu. Przed świtem zaczęło cichnąć, z pianiem pierwszego koguta uspokoiło się. Puszkar odemknął „wrota” na strych. Uderzył go w nozdrza odór spalenizny. Dym ani myślał przerzedzić się i rozpłynąć się, wolał skutecznie utrudniać poruszanie się. Gospodarz szedł po omacku. Doskonale wiedział, ze może o coś zawadzić, bo na bank nic nie było na swoim miejscu. Gdy postawił nogę na podłodze, coś chrupnęło, jakby suche patyki. Wzdrygnął się. Kości?! Żeby tylko… Nie. Kości tak nie trzeszczą. Schylił się. Nadepnął na zwęglone resztki poręczy. Kamień z wątroby. Otworzył drzwi frontowe. Dym z lekkim niezadowoleniem zaczął ulatniać się na dwór. Puszkar wyszedł na podwórze. Stodoła oczywiście nie zniknęła, za to ciekawość i zdziwienie wzbudziły wywalone drzwi do kurnika. A tam… trochę kokoszek życie postradało, reszta pochowała się gdzieś po zakamarkach. Na zewnątrz ni stąd ni zowąd pojawił się silny wiatr i zaczął hulać po polach i wśród domostw. Wpadł do pomieszczenia niosąc ze sobą złowrogi chichot. Stopniowo zaczął się przemieniać w rechot, na sam koniec w piekielne wycie, które rozbudziło wszystkie psy we wsi. Burki zaczęły przeraźliwie ujadać i wyć. Puszkar miał już tego serdecznie dość.
   Plan był prosty, jednakże jego wykonanie było ryzykowne. Teoria była prosta, gorzej z praktyką. Podstawową wadą planu był jeden zasadniczy punkt: ktoś musiał zdrowo nadstawić karku. Nie byłby ofiarą, ale w najgorszym razie „nieszczęśliwym wypadkiem przy pracy”. Niech to licho… Posypała się cała lawina pro i contra. Ostbahniarze szaleli, ale mógł ktoś zginąć. Ale śmierć jednej osoby może uratować inne istnienia. Tylko że te istnienia nie będą świadome w żadnej mierze, iż ktoś poświęcił się dla nich. Może tam kilka osób… Boże kochany, toż to kałabania ponad siły jednej osoby. Jedno było pewne, kark ktoś będzie musiał nadstawić.
   Z rozmyślań wyrwały go czyjeś nawoływania.
– Julek! Cholero jedna! Coś ty do ku@@y nędzy z domem zrobił?! Nogi z du@y powyrywam, jak słowo daję!!! Julian! Gnido zatracona, gdzie polazłeś!? Już ja ci dam! Roz@@@rdolił chałupę na części pierwsze! Zabiję jak psa!
   Oj… musi żona wróciła z Węgorzewa. O rany… Puszkar z deka podenerwowany powędrował do domu. Ledwo przekroczył próg, posypały się gromy.
– A tuś mi bratku! Mów jak na spowiedzi świętej, kto to zrobił!
– Grzesiek, ano złaź! – krzyknął w stronę strychu, gdzie wciąż siedział przedstawiciel młodszego pokolenia.
– To już i młodego zwerbował… – kobieta była bliska wybuchu.
   Chłopak zszedł niepewnym krokiem. Rozglądał się wokół, jakby bał się, że z któregoś kąta wyskoczy na niego zjawa z łomem i go zaatakuje. Cała trójka wyszła na próg.
– No, czyja to robota?!
– Haniu, uspokój się…
– Uspokój się!? Dom rozpierdolony, a ten żebym się uspokoiła?!
– Pani Puszkarowa… Proszę…
– Grzesiu! Chociaż ty przestań. No to kto był taki mądry, że dom zdemolował?!
– Proszę cię usiądź!
– Nie rozkazuj mi! Czyja to sprawka!?
– Ostbahn! – jak na komendę krzyknęli obaj.
– Żartujecie, prawda… – z gospodyni uszła cała para i złość. Pobladłą i przysiadła na zimnym cemencie.
– A którędy szłaś? Nic nie widziałaś? Przecież znasz sprawę, to powinnaś widzieć rzeczywisty stan rzeczy.
– No od leśniczego idę. Miałam załatwić sprawę z drewnem na zimę. Weszłam do domu, nawet nie patrzyłam, co na podwórzu się święci. A tu takie buty… W nocy przyszli?
– Tak. Myślałem, że tym razem chałupa pójdzie w proch, a ty znajdziesz nas w pogorzelisku.
– Wiesz ty co, stary – machnęła dłonią nad głową męża, przy czym uśmiechnęła się nieznacznie – kiedyś na serio strzelę cię przez łeb. A ty Grzesiu masz w domu skarb. O Aniele Stróżu już nie wspomnę. Julek, jesteś już zupełnym odchyłem od wszelkich norm.
– Haniu, tyś nie lepsza.
– Dobra! Koniec z paplaniną. Panowie, ogarnijcie co się da, ja ide urzędować na strych. Czas ukrócić działania tym gnidom.
   Julian z Grześkiem popatrzyli znacząco po sobie: „baba wkroczyła do akcji”. Ale… Ta baba znała się na swoim fachu. Nie jedną pieczęć podrobiła, nie jeden dokument bez wiedzy bezpieki zrobiła. Nie poprzestając na tym, swobodnie obracała się wśród starych dokumentów, szczególnie tych z dwudziestolecia międzywojennego i okupacji. O czasach PRL-u wiedziała chyba wszystko. Puszkar nie był gorszy od żony. Oprócz miłości do kolei, sporo miejsca w jego umyśle zajmowała historia. A co dwoje historyków to nie jeden. Zawsze można znaleźć coś, co obróci sprawę o 180˚. Wystarczy jedno zdanie czy adnotacja, aby sens dokumentu zmienił się diametralnie. Mało kot o tym pamięta, ale czasoprzestrzeń jest bardzo czuła na takie poczynania. Może to doprowadzić do wielu radykalnych zmian…

(W ramach postanowienia poprawy daję. Jeszcze od cholery i ciut ciut jest tego. Tak na marginesie wesołych świąt!) - bo był to 23.12.2009 :P

2009.12.23 21:04

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz