Archiwum bloga

środa, 21 marca 2018

Ostbahn cz. 6

Wbrew pozorom komputer nie jest najlepsza bazą danych. Nie ma to jak papier. Właśnie, papier i inne makulaturopodobne…
– Julek! Chodź no tu, cholero jedna! – Dość głośne nawoływanie rozniosło się po zdezelowanej chałupie.
– Co tam znowu na strychu odkopałaś? – nie ma to jak donośny głos.
– Nie gderaj, tylko chodź na górę!
   Żoneczka… Grzesiek uśmiechnął się porozumiewawczo. Julian wdrapał się na swój ukochany strych. Zastał Halinę ukrytą za pryzmą papierów.
– Co żeś chciała?
– SRJP.
– Co „SRJP”?
– Gdzie są przechowywane te stare, jeszcze pruskie?
– Te z naszych to będzie Olsztyn i Wrocław.
– Masz babo kałacha. Trzeci jest u nas, nie wiem jakim cudem go odkopałam spod sterty starych skrzynek. Pozostaje do wykrycia czwarty.
– Tylko mi nie mów… Ktoś musi wydobyć go z widma.
– Niestety. Czekaj no panie bracie… Jak ty to?
– Już wcześniej nad tym myślałem. Ktoś będzie musiał zdrowo nadstawić karku.
– To jeszcze się zobaczy. Teraz ktoś musi pojechać do Breslau i to na gwałt.
– A to już zostaw.
– Dobra, wiem o co ci chodzi. To leć do swojej roboty, a ja tu jeszcze kilka dokumentów przejrzę.
   To było do przewidzenia. Ktoś wepchnął paluchy nie tam gdzie trzeba. Grunt że sprawa nieci się rozjaśniła. Albo próbowała przynajmniej nieco przepędzić mrok.
– Grzesiu… –zagadnął Puszkar do młodego, który rozłożył się pod dębami i patrzył na niebo.
– Co jest?
– Zbierasz się do domu?
– A tak. Nawet mi nie spieszno. Cud się zdarzył, mam jeszcze 36 godzin błogiego lenistwa.
– Słuchaj no. Jeździłeś kiedyś do Wrocka?
– Na zastępstwo się zdarzało.
– Dałoby radę, żebyś się tam z którym zamienił i jak najszybciej pojechał tam?
– Myślę, że tak. Zaraz Stefka się zapytam, może się zgodzi.
–Weź no zadzwoń do niego. To bardzo ważne.
– No dobra.
   Grzesiek poszedł szukać zasięgu. Zaszedł daleko w pole, zanim na wyświetlaczu łaskawie wyświetliła się jedna kreska. Julian obserwował go zza szopy. Wysoka trawa falowała spokojnie. Po kilku minutach chłopak wrócił zadowolony.
– I co?
– Z chęcią się zamieni i weźmie moją służbę. Coś ostatnio nie najlepiej się czuje i zwyczajnie chce podkurować się.
– To o której lecisz na Jezioraka?
– A skąd pan wie?
– Czy to raz pochłaniało się cegłę?
– No też prawda.
– 56105 zapewne.
– No jo. Tym razem nocowano w Olsztynie. Służba nie drużba, a porządek musowo zrobić.
– Gadasz sensownie.
– Czasami i ja muszę… – spuścił wzrok.
– Ech ty… Co ja się z tobą mam. Od lat ta sama śpiewka.
– Bo wie pan…
– Tak. Nie raz rozmawialiśmy na ten temat.
– Ale to zostało. Wciąż siedzi we mnie.
– I tak bardzo dużo udało ci się osiągnąć. Wielu nie miało takiej szansy i utonęli w tym samym bagnie co rodzice. Przestań się zadręczać. Dobry z ciebie dzieciak. Tego się trzymajmy.
– Dziękuję…
– Dobra, dobra! Kiedy się zmywasz?
– Gdzieś za godzinkę. Z 36, raptem się zrobiło 20.
– To zapraszam cię na herbatkę.
– W tej demolce? – młody zapytał z niedowierzaniem.
– A czy ja mówiłem, że na dole? Nie dziw się, ale nie pierwszy raz odbyła się w tym domu taka akcja, jak to wy teraz mawiacie. Przezorny zawsze ubezpieczony. Ma się ten schowek z prowiantem. A instalacji nie poharatało, więc prąd mamy. I jeszcze jedno – nie radzę korzystać ze studni. To tyle w temacie.
   Poszli. Hanna siedziała zagrzebana po same uszy w dokumentach. Próba jakiegokolwiek przeszkadzania wiązała się z ryzykiem podobnym jak przy dotknięciu drutów z 3kV. Rozsiedli się pod oknem.
   Po jakimś czasie Grzesiek pojechał do domu. Puszkar swoim zwyczajem przysiadł się do żony. Radio wyśpiewywało piosenki „The Queen” i „Europe”.
– Julek, martwię się o naszego Grzesia. Nie wiem czy jest gotowy.
– Gdyby nie był, czasoprzestrzeń za Chiny Ludowe nie wpakowałaby go w to bagno.
– Też fakt, ale znając jego odwagę…
– Osobiście przylał w mordę Szwabowi.
– Żartujesz?!
– Poważnie. Gnida nadepnęła mu na czuły punk, obraził Maszę.
– No to rzeczywiście. Jest gotowy.
– Mówisz, jakbyś na śmierć go przygotowywała go na śmierć.
– A kto ich tam wie… – na jej twarzy pojawił się ceń smutku.
– Jeśli popełni błąd… – pokręcił głową, jakby chciał odpędzić straszna myśl – zapłaci za to. Możemy mieć tylko nadzieję, że natura choleryka pomoże mu. Będzie działać pod wpływem impulsu. Piorunem i bez zastanowienia. To jest jego atut. Bez tego… A tfu, na psa urok! Dobra, nie będę krakać. – przerwał wywód na widok miny małżonki.
– Wpuszczą go do archiwów?
– Nie mają wyjścia – na twarzy Puszkara wykwitł szelmowski uśmiech. – Już tu i ówdzie przypomniałem się.
– Komu spać nie dajesz?
– Marcinowi. Gościu kiedyś miał spory problem z dyrektoryją, ale uratowałem mu tyłek.
– Z wrocławską DOKP?
– A jakżeby inaczej.
– A jakim to trafem?! Wyjaśnienia się uprasza!
– Spokojnie. – podniósł ręce do góry, jego Hania nie żartowała w tych sprawach. – Gość zaszedł za skórę partyjniakom, po drodze zrobił małe zamieszanie w dokumentacji. A że jeszcze nie chciał współpracować…
– Ty mi nie mów że donosiłeś! – w oczach Puszkarowej rozbłysły złowieszcze ogniki.
– Przestań. Myślisz czemu na dwa lata zdjęli mnie z lokomotywy i przenieśli do magazynów? Mogłem wylecieć z roboty. Kara. Bo nie chciałem iść do partii i „pomagać” SB. Tyle razy ci już mówiłem…
– No niby tak, ale sam wiesz jak jest.
– Kiedyś ci pokażę moją teczkę. Leży w elbląskim IPNie. Włos się jeży na głowie. Gdyby nie mundur, pognaliby mnie do Gdańska podczas stanu wojennego.
– Co by nie gadać o PKP, nie raz poczciwa kolej ratowała swoim ludziom skóre. Niezależnie od miejsca i czasu. Czy to okupacja, czy PRL, zawsze była azylem.
– Co racja to racja… A tak z innej beczki, masz na składzie bloczki do rozkazów specjalnych?
– Ty mi raczej powiedz, czego ja nie mam z kolejowej literatury?
– Trudne pytanie. Raczej nic z tych rzeczy.
– I tu się mylisz kochaneczku.
– Hę?!
– A tak… Jednego druczku i pieczęci mi brak.
– Gdzie to można dostać?
– Teraz chyba tylko u świętego Piotra.
– Nie żartuj tak. Kogo tam rogaty niesie?! – ostatnie zdanie rzucił w kierunku drzwi wejściowych, w które ktoś zawzięcie łomotał. Puszkar chwycił strażacką siekierkę i zszedł na dół. Łomot stawał się coraz bardziej natarczywy.
– Kogo tam do choleeee… Eeeee… dzień dobry, panie sołtysie. – oworzył drzwi i aż się cofnął na widok „władzy”.
– No proszę! Witam pana! – odrzekł gość z przekąsem w głosie. – Julek, do stu diabłów! Zbiesił ty się chłopie, czy co? Dyskoteki urządzasz po nocy, co to, klubu we wsi nie ma? Remiza odłogiem stoi? Co tu się u ciebie na tej zacisznej kolonii po nocy dzieje? I ładnie mnie witasz z siekierką w garści. Chociaż zachowaj pozory kultury i zaproś mnie do domu. – sołtys próbował cos zobaczyć przez puszkarowe ramię.
– Krzysiu… Tu lekki bałagan jest. – gospodarz zaczął z lekka się denerwować.
– Co, wstydzimy się pobojowiska?
– Ja ci dobrze radzę, lepiej tego nie oglądać.
– To coście tu robili? No tego się po tobie nie spodziewałem. A taki spokojny człowiek…
– Kawy chcesz?
– Jeśli można, to tej twojej kolejowej wałówki proszę.
– Się robi. Proszę tylko, usiądź sobie na ławeczce i poczekaj chwilkę.
   Julian zniknął w domu. Na wszelki wypadek zasunął skobel, gdyby sołtysowa ciekawość wygrała. Na strychu zaparzył kawę. Halina wciąż coś mruczała pod nosem. Wreszcie zawołała męża do siebie. Dopytywała się o jakąś bumagę, której nie miała, a w przeszukanej stercie papierów nie odnalazła jej. I tak była obłożona stosem dokumentów.
– I co? Załatwisz to? – zapytała w końcu.
– Nie ma sprawy. Tylko w takim razie muszę skoczyć do Klisza.
– A za czym?
– Ze stacji raczej nie zadzwonię.
– No fakt. Kto to przyszedł?
– Nie miała baba kłopotu… No któż by inny, jak nie sołtys?
– Za czym on tu?
– Dla nich w nocy była dyskoteka. Tak przynajmniej myślą.
– Już we wsi słyszeli. Ot pierona.
– Niestety. Niedługo zupełnie nieświadomie stworzymy poligon na polu.
– Bierz tę kawę…
   Puszkar ostrożnie zszedł na dół. Sołtys pykał fajeczkę przed domem. Lekko zdziwiony przyglądał się budynkom.
– Remont tu robiłeś?
– Małe porządki.
– No proszę… Ale że ci nie wstyd za te dyskoteki, to nie pojmuję.
– Młodzież z warszawskiej kolejówki i nasze olsztyniaki.
– „Horpynę” sprowadziłeś?
– Nie… Płyta leciała.
– No chyba że.
   Sołtys był bardzo ciekawski. Julian wił się jak piskorz. W miarę ubywania kawy z filiżanki, postanowił jakoś elegancko pozbyć się gościa, ale ten ani myślał iść sobie precz. Przeciwnie, wciąż nakręcał rozmowę. Co za człowiek…
– A może poszlibyśmy na piwo, co sołtysie?
– Jeśli tak jednoznacznie proponujesz…
– To ja skoczę po pieniądze.
– Tylko szybko!
   Taaaaa… Ten to potrafi. Nie jeden miał szczerą ochotę kości porachować sołtysowi za tę wścibską naturę.
   Skierowali się w stronę toru. Pojedzie czy nie… Chwila! Jest dzień, a ziemia jakoś się jeszcze sama broni. Chyba nic nie zobaczy.
– Julek… Jak te kamyczki się nazywają? Te ostre.
– O które ci chodzi?
– No te, co tak pod nogami chrzęszczą.
– Które?
– Nie rób z siebie idioty. Na nasypach takie są. Co to, twoi podsypali, żeby trochę nam tego błota na drodze zmniejszyć? Co ty, nie widzisz tu ich? Takie bure, gdzieniegdzie są jasne.
– Boże słodki… – Julian zbladł. On sam szedł po torze. Widział go, wszystko włącznie z szynami. Skoro sołtys widzi już trochę tłucznia… Oj, robi się gorąco.
– Julek! No mówże! Odleciałeś gdzieś?
– Nie Krzysiu… To jest tłuczeń.
– No widzisz? I po co było okręcać dookoła świata, jak PKS przez Jarzeń? Proste pytanie i prosta odpowiedź. To lubię.
– A według ciebie Krzychu, dużo go tu, czy mało?
– Puszkar! Coś ci dzisiaj na rozum padło?!
– Chodź już na to piwo.
– Czemu ty takie durne pytania zadajesz? – sołtys rozkręcał się z każdym słowem.
– Nienajlepiej się czuję, może to stąd…
– No patrzcie go! Dyskoteki urządzam a potem głowa go boli.
– Krzysiek… Nie denerwuj mnie… – wycedził przez zęby.
– Co ty taki nerwowy?
– Nieważne.
– No tak, tak, tak. Nie wyspałeś się, to teraz fochy stroisz!
– Proszę, nie denerwuj mnie… – Puszkar próbował zachować względny spokój.
– Bo co?! – sołtys nie dawał za wygraną.
– Bo zasunę ci jak łopata z węglem do paleniska…
– Takiś bojowy?!
– Nie prowokuj…
– Już się boję!
– Mają ci żuchwę w Braniewie albo Elblągu składać?
– Bo ci uwierzę.
– Chcesz potem tłumaczyć się przed wójtem?
– Przed starym Popielem?
– A kto w tej gminie rządzi? No chyba nie ty.
– Idź ty Puszkar w pierona!
– Z Bogiem Krzysiu, tobie bardziej się On przyda.
– Ważniaczek… – burknął pod nosem i poszedł do gospody
   Julian na krzyżówce skręcił na Górowo. Niespokojne serce tłukło się w piersi. Cywil już widział podsypkę. Oni nabierają siły. Niedobrze, oj niedobrze.
   Co chwila mijały go wywrotki ze żwirem i kamieniami. I wójt się dziwi, że drogi dziurawe jak sito. Kurcza… Gdyby ta kolej wróciła… Ta realna, dobra, z krwi i kości, a nie to piekielne widmo. Czasy się zmieniły, ludzie inni, to i żelazne szlaki ulegają zmianom. Tylko czy na dobre?
   – Wszelki duch! A któż to zawitał! – Kliszowa jak zwykle krzątała się przy kurach.
– Starego to gdzie wyniosło?
– A siedzi w chałupie, telewizje ogląda.
– Zdatny do użytku?
– Korzonki. Ale pogadać chyba możesz.
   Puszkar wszedł do chłodnej sieni. Po serii zakrętów wszedł do pokoju. Klisz faktycznie bardzo cierpiał, bo siedział nienaturalnie wygięty w starym fotelu.
– Co tam słychać? – zagadnął.
– Korzonki znów strzeliły.
– Ile cię tak trzyma?
– Drugi dzień już. Coś strasznego. – jęknął Filek.
– A coś ty robił?
– Czy ja wiem… Jakby mnie jakis towarowy przejechał.
– Ty tak sobie nie żartuj.
– To kto grzmocił wczoraj grzmocił po nocy w szyny, a?
– Co?!
– Pstro! Ja się pytam, kto się bawił w torowego.
– Czyli już wiesz… O Boże…
– Dobra, dobra! Cos chciał?
– Filek, dasz z telefonu skorzystać?
– No to śmiało. A co, w domu rozwalisko?
– Coś w ten deser.
– A bacz! Nie trzeba być kolejarzem, żeby to widzieć i słyszeć.
– To… co już widać?
– Jak na moje ucho, to wy widzicie już wszystko. Włącznie z dymem. Ludzi zastanawia, czemu zwierzęta dają drapaka do swoich kryjówek o określonych porach. Z tego, co do mnie dotarło, gdzieś na Sówkach podkłady jeden grzybiarz znalazł.
– Мати Божа...
– Dzwoń, bo widzę, że robi się gorąco.
   Julian lekko pozieleniał. Z początku nie wiedział, co ma zrobić. Chodził po pokoju, aż w końcu dotarł do telefonu. Przez parę chwil szukał w notesie właściwego numeru. Wreszcie podrapał się w potylicę (nadal miał gęsty las włosów na głowie) i wreszcie dobrał się do aparatu. A kręcił się przy tym, jakby mu kto kazał na rozżarzonych węglach stać.
   – Myszka? Tak, tu wujek Julek… co? A to… nie, nie, spokojnie… A że na co dzwonię? Słoneczko, posłuchaj… No! Weź, weź. Numery to nie będą, raczej stare papierzyska… Śpi? Norlmalne. To mu powiedz, że potrzebne mi są… No SRJP wiem, ale mi chodzi o trochę inne papiery… Tak, u nas w nastawni… Co?! Nosz szlag by Braniewo! Zabiję czorta! Chwila… A ty wiesz na którym druku, jak jeszcze telegramów… O właśnie, królowo moja złota Szeherezado… No ty chyba w moich myślach czytasz… Dobra, dobra! Pozdrów swojego… No wiem, wiem… Słowo, że olsztyński zakład upije się w trupa z radości… No co?! Już ty ich za dobrze znasz… No tak, tak, tak… Ja i tak swoje wiem… Co się śmiejesz? No patrzcie ją! Ech… Dobra! Milknę, oboje mamy racje, ale i tak na moje wyjdzie! Dobrze… Myszko, najlepszego, pozdrów tam… Trzymaj się mała! – odłożył słuchawkę. Na jego twarzy malowała się spora ulga. Przynajmniej to w miarę humanitarnie załatwił. Chociaż to pikuś. No dobra, pan Pikuś.
   Klisz patrzył mocno rozbawiony na swojego kolegę. Nie codziennie ma się okazję wysłuchiwać takich rozmów. Żeby stary Puszkar był tak zakłopotany… Rzecz to po prostu niezwykła.
– Widzę, ze dogadałeś się z Małą.
– Ano.
– Dalej mówi do ciebie „wujku”?
– A jak ma mówić? Tać to moja dalsza rodzina.
– Mówiłeś… Ale żeby w taki sposób?
– Ile razy mam ci powtarzać, że my na kolei jak jedna rodzina?
– No fakt.
– Teofilciu, a jak twoje plecy?
– Ciekaw jestem, kiedy mi to cholerstwo przejdzie.
– Ja ci nie pomogę. Może idź do Zachowej?
– Do tej baby?! Konował jakich mało1 Gripexem zapalenie płuc Jankowi leczyła, to ten mało nóg nie wyciągnął. W Braniewie na pogotowiu aż ręce załamali.
– To gdzie pójdziesz?
– Jak nie minie, to do górowskiego neurologa się zgłoszę.
– Co racja, to racja. Tam rehabilitacja pierwsza klasa.
– Nie jednego połamańca wyleczyli.
– My tu gadu – gadu, a komu w drogę, temu kopa.
– Skąd ty tego się uczysz?
– A kto u mnie przesiaduje godzinami, w szczególności zimą?
– Nasza sławna dzieciarnia.
– To sam sobie odpowiedziałeś. Zdrowia życzę!
– Trzymaj się Julek. I powodzenia.
– Daj Boże… Najlepszego!
   Julian wracał do domu nieco spokojniejszy. Po drodze poszedł na małe zakupy. Zawsze tak robił. Zdarzało się, ze nawet wracając ze służby zachodził do takiego spożywczego, aby cos świeżego w domu było. Nie jedna baba we wsi mówiła, że z Puszkara to dobry gospodarz i mąż. Zawsze pilnował swojego obejścia. Cóż… Kolejarz ma we krwi pewną punktualność, systematycznośc i poczucie obowiązku, co potem procentuje w takie pochwały.
   Grzesiek nie był zbyt szczęśliwy z powodu zmiany w służbach, ale czasami trzeba się trochę poświęcić. Ech… znowu plany wzięły w łeb. Chyba że… No właśnie, tak czy siak przenocuje w Olszynie u ciotki.
   Z nudów poszedł narąbać drzewa. Nie mógł pozwolić, aby Marysia machała ciężką siekierą. BHP to podstawa nie tylko na kolei. Ba! Tu jeszcze honor swoje robi. Żeby to kobieta miała wykonywać ciężką pracę?! A za Chiny Ludowe! Że ma krzepę? W innych sytuacjach to się przydaje, w ostateczności żeby zarzucić hak na lokomotywę.
   Właśnie, Marysia… Wciąż o niej myślał. Banalne stwierdzenia, ale to dla niej żył. Trochę enigmatyczne, jak samo uczucie, którego tak szybko się nie nazwie. Machinalnie rąbał pieńki na drobne polana (takie najlepiej mieszczą się pod kuchnie). Z zamyślenia wyrwało go szczekanie psa. Młody wbił siekierę w pień, wyszedł zza pokaźnej górki drewna i zobaczył listonosza.
– Jest szefowa?
– W domu, a co? Cezar cicho! – huknął na psa.
– Polecony… z Kolei. – odparł lekko zdyszany przybysz.
– Czego oni chcą?
– Musi co ważnego, bo nadali na cito.
– Co to, na PKP nie ma telefonów?
– Awaria podobno jest. Radiotelefony ponoć na chodzie, gorzej ze stacjonarnymi.
– To mogę odebrać?
– Lepiej niech Marysia. Podobno coś pilnego.
– Zaraz ja zawołam. – odrzekł Grzesiek. Wszedł do domu. W kuchni na ławie siedziała blada jak papier. Chłopak trochę się zląkł.
– Co ci?
– Nic… Zaraz minie… – odrzekła nieswoim głosem.
– Polecony trzeba odebrać.
– Sekundę… – jej policzki zapłonęły żywym ogniem.
– Chcesz wody?
– Daj lepiej waleriany.
– Źle wyglądasz.
– Nie martw się, zaraz mi przejdzie.
– Serce?
– Też…
– Co się do licha dzieje?
– Dowiesz sie w swoim czasie.
– A list?
– Poproś tu listonosza.
   Masza nie była w najlepszej kondycji, wyraźnie brakowało jej siły. Odebrała polecony, pokwitowała i wziąwszy kuchenny nóż, szybkim ruchem otworzyła kopertę. Zaczęła uważnie czytać. Po kilku pierwszych linijkach wybuchnęła śmiechem. Momentalnie odzyskała zdrowe rumieńce i rozbiegane iskierki w oczach. Ustąpiło drżenie rąk. Grzesiek patrzył na nią przez chwilę jak to ciele na malowane wrota. Po dłuższej chwili zapytał ostrożnie:
– Mycha… Co takiego śmiesznego może być w liście od dysponenta z grodu wojewódzkiego Olsztyna?
– Historia się powtarza! – Znowu wybuchnęła śmiechem.
– Mów jaśniej, wiesz że do faceta trzeba łopatologią stosowaną. – był zdezorientowany. Najpierw umierająca, a teraz roześmiana.
– Mówić prosto z mostu?
– Wal.
– Będę szanowna panią kierowniczką pociągu o wdzięcznym numerze 56105. Oczywiście jest to rozkaz na jutro.
– Strzel mnie w mordę, bo nie rozumiem.
– ty na bank nic u Puszkara nie piłeś?
– Słowo, tylko trochę przymulony jestem.
– Ech ty… – potargała go po czuprynie. – jutro mam razem z tobą służbę do Wrocławia.
– No nieeeeee… – tym razem Grzesiek ryknął śmiechem. – przecież już po oświadczynach.
– A widzisz. Wyjmuj z szafy oba mundury. Potem je złoże i zapakuję. Co jak co, ale w pracy trzeba być czystym.
– Nocujemy u ciotki czy na szopie?
– Szczerze? Wolę u cioci, bo jest łazienka i wygodne łóżko. A i autobus pod nosem, więc na co w służbowym smrodzie kisnąć, skoro można i tak.
– To trzeba doinformować, bo miałem być sam. – Grzesiek trochę się zasępił. Znów cały plan wziął w łeb. Ale można kogoś poprosić. O! Tu się stary kumpel przyda. Sprawdza się stara, wschodnia mądrość – trzeba mieć w każdym mieście czy wsi dom, czyli człowieka, u którego można się zatrzymać. Niech ludzie mówią co chcą, przyjaźń rzecz święta.
   O gospodarstwo nie było co się martwić, tuż za płotem mieszkał ich dobry sąsiad, który w razie potrzeby zajmował się gospodarstwem.
   Po serii burz wreszcie nastała piękna pogoda. Przemoczona ziemia mogła odetchnąć. Na niebie znów pojawił się skowronek, który całymi dniami krążył nad łanami pszenżyta. Boćki, jak to boćki, pasły się razem z bydłem. Mućki straszyły myszy i inne gady, a klekociany polowały, później zanosiły zdobycze do gniazd, gdzie lądowały w dziobach głodnych młodych. Jak to w narodzie mówią, gdzie bocian, tam i błogosławieństwo Nieba. Z tym jednak różnie bywa, bo gdy jeden przegania, to tak i gniazda nie da się spokojnie założyć.
   Grzesiek nadal zawzięcie rąbał drwa. Już po sianokosach, więc można trochę pomachać siekierką. Gdzieś po 15 Maria zaczęła szykować rzeczy na służbę. Po okolicy niosły się odgłosy pewnych uderzeń o pnie. Gospodyni w końcu wyszła na próg.
 Гриць! Ano kończ robotę!
– Daj jeszcze ze trzy porąbać.
– Dość, masz się umyć, chce się pokazać z czystym  Homo Sapiens a nie z brudasem. Potem się wyżyjesz na siekierze.
– Siekierze do drewna, czy Siekierze między Klekotami, Piotrowem i Bieńkowem?
– Na drewnie. Marsz do łazienki!
– No zupełnie jak moja matka…

(Nie! To nie koniec... Wychodzi na to że robota, kudabalanc, dopiero sie rozkręca na dobre. Że naród nie ma tego dosc, to aż się dziwię ;) )

2010.03.13 13:35

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz