Archiwum bloga

środa, 21 marca 2018

Ostbahn cz. 4

Światłość ustąpiła, na jej miejsce przyszła szarość. W gościnę przybył także trzask i warkot silników pokaźnego stadka dopiero rozgrzewających się SU45 i EP08. Na sam koniec doszedł głos mocno wkurzonego człowieka.
– Do stu diabłów, gdzie ci konduktorzy?! Spili się jakimś szajsem czy jak?! – głos dochodził z korytarza i był wygłoszony czystą polszczyzną podwórkową. Zaraz po tym poszły mniej cenzuralne epitety.
   Grzesiek z kierownikiem wciąż leżeli jak szczupaki na niezbyt czystek podłodze. Stado suk i Świn ruszyło do natarcia. Mała nagana ze strony rozregulowanej czasoprzestrzeni.
– Kierowniku… Żyjemy… Ojć! Mój czerep… Coś piliśmy na służbie?
– Grzesiu! Nie bluźnij! Żyjemy!
– To nie był sen? Nic nam do oranżady nie dosypali?
– Spójrz na zamek w drzwiach.
– Wybebeszony. Ktoś tu strzelał. O w mordę! Okno… Zgiń, przepadnij! Вертаї до чортової матері!!! – młody wyrzucił jak z karabinu maszynowego. Na szybie widniały dziwnie znajome twarze szkopów.
– Gdzie do jasnej cholery są ci konduktorzy?! – gościu z deka się niecierpliwił. Grzesiek wyszedł na korytarz.
– Szefie, gdzie jesteśmy? – zapytał z rozbrajającą szczerością pasażera.
– Czegoście się tam napili? Do Koszalina dobijamy. – wyraz twarzy mężczyzny zdawał się zapytywać „coś ty facet pił na służbie, denaturat przez bibułę filtrowany?!”.
– Godzina i data. – następne pytanie z serii „mamusiu, gdzie ja jestem?”.
– Zegarka i kalendarza też pan nie dostałeś? ………., godzina 19:30.
– Człowieku! Mordo ty moja! – wyściskał osłupiałego mężczyznę i wrócił do służbowego. Zasada zachowania energii dała o sobie znać. Potencjalna stopniowo przemieniała się w kinetyczną. Ech ta fizyka…
– Grzesiu, cos taki szczęśliwy?
– Jak się tu nie cieszyć, żyjemy, nic nam się nie stało i zbliżamy się do naszej docelowej!
– Ajeno! Nie chwal, dopiero połowa służby, nie wiemy co z pomocnikiem, czy przeżył. Martwię się o mechanika. Nie mów hop, zanim Łyny nie przeskoczysz. Ja się bezpiecznie poczuję dopiero we własnym domu.
– Dobrze, już dobrze. Nic nie mówię. Idziemy się dożywić?
– Oczywiście. I mocnej herbaty się napić. Chociaż jazda „Podlasiakiem” w nocy, to czysta poezja.
   Pociąg zwalniał. Byli na rogatkach Koszalina. Świat pokraśniał w promieniach zachodzącego słońca, które przeglądało się w kałużach. Wreszcie skład „przycumował” do peronu. Wyszli na twardy grunt.
– Kierowniku, ja polecę do lokomotywy, zobaczyć jak sprawy stoją.
– Idź, ja tu popilnuje tobołków.
   Grzesiek pobiegł do lokomotywy. Dłuższą chwilę rozmawiał z maszynistą. Obaj dość mocno gestykulowali. Kilka minut później semafor zaprosił do jazdy dwoma żółtymi światłami. Rozległy się gwizdy. Siódemka zawyła i ruszyła w dalszą drogę z dziesiątką wagonów na haku.
– No, spowiadaj się. Co tam powiedział mechanik? I co z pomocnikiem?
– Kości mu porachowało, ale żyje. Postrzał nie był śmiertelny, na którejś stacyjce zabrało go pogotowie. Maszynista jakoś się dotelepie do Szczecina, bo jak tu wyjaśnić niezdolność do prowadzenia pociągu? Że go hitlerowcy odwiedzili z karabinami? Szybciej by go wysłali gdzieś do Fromborka, niż uwierzyli w tak niezwykłą historię.
– A co do rannego pomocnika, pytali się skąd rana postrzałowa?
– Dziwna sprawa, ale zrobiła się z tego rana cięta szarpana. Jakby kula miała rozprysk noża.
– Przemieszanie z poplątaniem. Nie ma co pchać łap tam, gdzie nie trzeba. Lepiej zostawmy to w spokoju. Moja propozycja brzmi następująco: najpierw kolacja z prawdziwego zdarzenia, potem sprawy służbowe, na koniec jazda „Podlasiakiem” wprost do Olsztyna. Co ty na to?
– Jezdem za, ale nie przeciw. Chwila wytchnienia przydałaby się.
   Udali siew  kierunku dworcowego baru. Sala dość przyjemna, w miarę czysto, dla zmęczonego podróżnego akurat. Jednak prawdziwą przyjemność z jedzenia ma się w Malborku. Misternie rzeźbione kasetony, smukłe belki podtrzymujące strop i wielkie okna, przez które wbrew pozorom, wcale tak strasznie nie wieje.
   Słońce schowało się za horyzontem. Przewodniczki wędrowców skrzyły się na granacie nieba. Na peronach zapaliły się lampy, ot taka sobie przeplatanka rtęciówek z sodówkami. Noc nie była parna, panował przyjemny chłód orzeźwiający ciało i duszę, wyostrzający wszystkie zmysły.
   Zbliżała się pora odjazdu. Obaj konduktorzy udali się na peron.
– Piękna noc. – zagaił Grzesiek.
– Ano piękna. Tylko usiądź przy stoliku, wyjmuj kajet i pisz wiersze.
– A z pana to taki trochę poeta jest.
– Czemu tak myślisz?
– Widzę to po pańskich oczach.
– Gadanie…
– Wcale nie. Trzeba umieć zachwycić się światem.
– Nie filozuj Grzesiu. – odrzekł kierownik z iskierką w oku.
– Chyba nie filozofuj.
– Właśnie, że nie, tak mówił kiedyś tam mój historyk: „Nie filozuj Sebastianku”. I tak mi zostało.
– Kochaj belfra swego, bo możesz mieć gorszego.
– Oj tak…
   Nocną ciszę przerwał szum pędni. Oko semafora z krwistej czerwieni zamieniło się w dwoje żółtych sepii. Dziwne i paskudne skojarzenia przychodzą człowiekowi do głowy w takich okolicznościach.
   Na peronie zebrała się grupka podróżnych. Czas płynął wciąż do przodu, w swym niezmiennym tempie. W przestrzeni brakowało jednego elementu: pociągu. Ludzie zaczęli się z lekka niecierpliwić. Semafor został wygaszony.
– Kierowniku, co tu się dzieje? – zapytał zaniepokojony chłopak.
– Wyjmij radiolę i na R2 nastaw.
   Młody chybcikiem wykonał polecenie. Przez chwilę panowała cisza w eterze, potem nastąpiła lawina słów.
– 81502 do Koszalina! Co się tam dzieje?!
– 81502 zgłasza się. Wezwijcie pogotowie i policję. Pokraśniały wózki…
– Już wzywam. Na którym kilometrze stoicie?
– Na 35. Niedaleko jakiejś wsi.
– Żyje? – dyżurna próbowała zachować zimną krew.
– Raczej żyją. Trzy osoby. Mam nadzieję, że żyją.
– Zrozumiałam. Wystawić zastępcza drużynę trakcyjną, czy dojedziecie jakoś do nas?
– Niech czekają w Koszalinie.
Dalej nastąpiła część biurokratyczna, czyli data z godziną, numer pociągu, czy sąsiedni tor szlakowy jest przejezdny. Dobrze, że kierownik ma prawo zgłaszać tego typu sytuacje, bo kondycja psychiczna maszynisty po takim czymś nie jest najlepsza.
   Podróżni wymownie popatrzyli na konduktorów. Niektóre osoby były przerażone, inne zaczęły się martwić, jak dojadą „gdzieśtam”, jeszcze inni po prostu stali i nie ujawniali jakichkolwiek emocji. Gdzieś w oddali wyły karetki. Trochę sobie poczekają: zanim przyjedzie policja, komisja wypadkowa zbierze ślady, minie trochę czasu. Grzesiek wciąż nasłuchiwał, co się dzieje. Praktyczna sprawa ten radiotelefon.
   Ktoś wydobył gitarę. Delikatne dźwięki subtelnie przerwały ciszę. Chwilę później w przestrzeń popłynęła stara jak świat ballada o młodej czarownicy i jej kochanku. Opowieść wiła się wśród wzgórz, lasów, rzek i jezior, przy wtórowaniu świerszczy i puchaczy. Sen przyszedł sam, jak balsam kojący skołatane nerwy. Grzesiek nawet nie zauważył, jak przytulił się do swojej torby. Chwila wypoczynku dla zmęczonego ciała.
   Obudziła go syrena byka i równoczesne łaskotanie w nos.
– So siee ziejeeeeee… uaaaaa!!! – ziewnął przeciągając się jak kot po sjeście.
– Nie powinieneś spać na służbie. – pogroził palcem kierownik, jednocześnie łobuzersko puszczając oko.
– Przepraszam, ale jakoś tak mnie nagle ścięło. Śniła mi się Masza.
– To dla tego uśmiechałeś się przez sen. Postanowiłem cię nie budzić aż do przyjazdu pośpiecha. Coś miłego i dobrego, więc na co przerywać.
   Pociąg wtoczył się w perony. Po krótkiej rozmowie z drużyną pociągową, drużyna konduktorska z Olsztyna przejęła „Podlasiaka”. Tym razem wspólnie sprawdzali bilety.
– Nagniemy trochę przepisy. Przygasimy światło, zaciągniemy zasłonki i do Gdyni możesz spać spokojnie. Ja i tak zasnąć nie mogę, obejdę ze dwa razy pociąg i uzupełnię papiery. Zrzucaj pantofle i połóż się.
– Jest pan pewien?
– Nie gadaj tyle. Widać na kilometr, że w dużym stopniu nie jesteś świadomy tego co robisz.
– No dobrzeeeee… Pszepłuaszaaam… – ziewnął.
– Kolorowych snów. – odrzekł kierownik i ulotnił się z przedziału.
   Większość pasażerów smacznie spała. Tylko wybitne sowy coś czytały na korytarzu i spełniały rolę „czujek”. Jadąc nocą, ma się wrażenie, że pociąg pędzi z niesamowitą szybkością, a tak naprawdę to wszechobecna ciemność sprawia, że z braku punktów odniesienia, nie da się określić przybliżonej szybkości.
   Kierownik uwielbiał magię nocy, panowała ta niesamowita atmosfera. Tylko wtedy straszne historie należycie oddziaływały na słuchaczy, wywołując pożądane efekty. Ile razy krzyki i wrzaski rozlegały się w pociągu, tego kierownik nie umiał określić. Odkąd pracował na kolei, prawie zawsze zdarzały się takie sytuacje. Na początku myślał, że komuś dzieje się krzywda, jednak później przyzwyczaił się do tego. Zawsze jednak sprawdzał profilaktycznie, czy aby czasem coś się złego nie dzieje. Licho nie śpi. Zawsze, gdzieś w głębi serca pozostaje niepokój, że a nuż coś się może stać.
   Wrócił do służbowego. Grzesiek wiercił się, przeklinał coś przez sen, wymachiwał rękami jakby się przed czymś bronił. Wreszcie z całym impetem spadł z siedzeń. Momentalnie się obudził.
– O kur… Moja głowa… Gdzie ja jestem?!
– Oficjalnie na służbie, mniej oficjalnie to spałeś. Chyba nie najlepiej, boś mokruśki jak mysz po sprincie do dziury.
– W Pieniężnie coś złego się dzieje.
– Jesteś pewien?
– Tak jak tego, że ten pociąg na numer 81502.
– Co ci się do cholery śniło?
– Pamiętam tylko strzępki. Brzozowy krzyż, studnia, Puszkar, diaboliczny śmiech, esesmani i… – przełknął ślinę – swoją śmierć.
Kierownik aż przysiadł. Otarł pot z czoła zamknął oczy i zaczął mówić ni to do Grzesia, ni to w przestrzeń, ni to sam do siebie…
– Ot widzisz bracie. Było się nie pakować w to bagno. A teraz cierp i męcz się. Nie wiesz, co się kiedy może stać. Nie masz pewności, co będzie za godzinę, a co dopiero jutro… Oj naważyło się piwo, do licha z taką męczarnią. Niech to się jak najszybciej skończy. Czyn Jokasty nie będzie dobrym rozwiązaniem, lepiej pójść w ślad za Edypem i jego pokutą… Dziwny jest świat widzialny i niewidzialny. Wzajemnie przenikają się, oddziaływają na siebie, tworząc niesamowicie skomplikowany system. Ktoś znów wepchnął kij w tryby. Znów sprzątać trzeba. Zakasaj człowiecze rękawy i przygotuj się na wszystkie możliwości, włącznie z tą najgorszą. Oby tym razem obyło się bez haraczu… – westchnął. Chyba jednak mu ulżyło, pozbył się sporego ciężaru, który od jakiegoś czasu gnębił serce.
– Chluśniem bo uśniem? Lipowej i sernika?
– Z chęcią. Sernik czyjej produkcji?
– Maszy.
– O brachu! Takiej gospodyni ze świecą szukać. Ciasto zniknie do Bogaczowa.
Gdy wałówki ubywało, a na twarzach konduktorów coraz bardziej było widać uczucie błogości, ktoś delikatnie zastukał w drzwi.
– Kogo tam niesie w środku nocy… – młody zaczął myśleć na głos.
– Nie gadaj, tylko wyjdź do tego Homo Lapus.
Grzesiek uśmiechnął się pod nosem. Na korytarzu czekał pasażer. Był lekko podenerwowany. Kręcił się niespokojnie.
– Bry wieczór. – zagadnął z nutką niepokoju w głosie.
– Dobry wieczór. Coś się stało?
– Nie. Ile mamy opóźnienia?
– Zaraz sprawdzę. – Grzesiek wrócił do przedziału. Zerknął przez okno, aby wyłapać chociaż słupek kilometrażowy i zaczął wertować rozkład. Spojrzał na zegarek i aż splunął. Służba z atrakcjami, jeszcze tego brakowało. Cóż… Nastawnia puszcza inne pociągi, a ty człowiecze zimuj pod semaforem. Wrócił na korytarz.
– Mam nadzieję, że nie ma pan żadnej przesiadki?
– No w Olsztynie na PKS-a. O piątej.
– Następny o której?
– Dziwne pytanie. Ósma.
– No to posiedzi sobie pan w przydworcowym barze góra dwie godzinki.
– Czemu aż tyle?
– Mamy dwie godziny w plecy, a przepuszczamy jeszcze ciężkie towarowe.
– Cudnie… Niech żyje PKP.
– No nie moja wina, że był wypadek.
– To czemu puszczają przed nami towarowe?
– Bo byłby jeszcze większy zator.
– Filozofia. Dobranoc! – odparł pasażer.
– Dobranoc.
   Ciasto prawie zniknęło. Kierownik coś dziubdział w papierach i mruczał pod nosem piosenkę z rodzaju „Chryzantemy złociste w półlitrówce po czystej (…)”.
– Co pan takie brzydkie piosenki wyśpiewuje?
– Bo nie lubię tych mikroskopijnych kratek. Wagon mocniej podskoczy i zaraz coś nie tak wpiszę. Potem poprawiaj. Na pohybel z biurokracją!
– Może ja wypełnię?
– Spróbuj, ale jak coś spaskudzisz, będziesz przepisywał do skutku. – pogroził palcem.
Grzesiek złapał się za długopis. Po nocy ciężko takie liliputy wypełniać, ale młode oczy chyba wszystko zniosą.
   Znów stanęli pod semaforem. Kierownik otworzył okno. Zapach nocy przemieszany z wonią świeżego siana sączył się do przedziału. Gdzieś w zaroślach krzyczały żurawie – zbliżał się świt. Dzień zapowiadał się na chłodny, bo niebo było czyste, więc całe ciepło wyparowało w przestrzeń kosmiczną.
– Wracasz do domu, czy do Pieniężna?
– Prosto do pana Julka. PKS-a jak zwykle nie ma, a rower i tak został na dworcu.
– Czym pokonasz te 70 kilometrów?
– Szynobusem. Nie cierpię tej atrapy kolei, ale lepsze to, niż by mieli zamknąć linię na amen.
   Po mału słońce zaczęło wynurzać swoją złoto mordziulę zza horyzontu. Żurawie rozkrzyczały się na dobre, a boćki, które zadomowiły się na bramkach od trakcji, klekotały ile sił. Kolej z przyrodą potrafią „dogadać się” między sobą, chyba każdy dobry obserwator zauważył to.
   W Olsztynie Grzesiek pożegnał się z kierownikiem i spokojnie udał się na peron trzeci. Jakoś tak dziwnie było na dworcu. Cisza taka, że słychać szum pędni na głowicy wjazdowej, żadnych manewrów, ludzi prawie nie widać, normalnie wyludnienie miasta. A może to tylko magia wakacyjnego, sobotniego poranka? Może „leń” rzucił się na wszystko i wszytkich? Pewnie naród odpoczywa od wszystkiego. Jedni smacznie śpią pod pierzyną, inni wędrują po świecie…
   W końcu podstawił się szynobus. Po półtorej godziny czekania Grzesiek wreszcie mógł wygodnie się usadowić, jak na zwykłego pasażera przystało. Torbę postawił pod siedzeniem, marynarkę powiesił sobie obok głowy (gdyby nagle poziom melatoniny radykalnie wzrósł) i wydobył świeżutką „Gazetę Olsztyńską”. Szczerze, to wolałby poczytać „Ikat”, ale ten można dostać jedynie w powiecie braniewskim. Lepszy rydz niż nic, zawsze coś do poczytania w drodze. Szynobus nie zdążył dojechać do Gutkowa, jak do zaczytanego chłopaka przysiadł się florek.
– Jacuś! Coś ty tak szybko uwinął się z biletami?
– Dzikie tłumy! Raptem dziesięć osób razem z nami i mechanikiem.
– Jak mnie pamięć nie myli, o tej porze była większa frekwencja. Zdarzały się wygodne stojące. Niedawno stałem na baczność aż do Ornety. – młody zastanawiał się na głos.
– A to dopiero od półtora tygodnia. Żadnej podwyżki cen biletów nie było, PKS nie potaniał, wręcz przeciwnie. Wszyscy przerzucili się na autobusy, chociaż godziny odjazdów nie są najlepsze. – odparł Jacek.
– Tak z innej beczki, kiedyś ty ostatnio H-21 czytał?
– Całkiem niedawno, do poduchy, doskonały usypiacz. A bo co?
– Aha… Bo jest taki jeden punkt, który wyraźnie mówi, że marynarka zimowa, nawet ta z patkami, to niezbyt elegancko łączy się z letnimi spodniami.
– Znalazłeś sobie temat. Z rana jest tak cholernie zimno, w przelotach i wieczorem, że wytrzymać się nie da. Poza tym, letnia marynarka w praniu. Kurcza, zawsze czepiasz się takich mało istotnych szczegółów.
– No widać tak już mam. A co do tego chłodu, gwiździ gorzej niż na peronie we Włochach? Zrywa czapkę z głowy?
– No coś w tym stylu. A żeby było jeszcze ciekawiej, ostatnio w pesie pękł przewód od paliwa. Traciliśmy go delikatnie. Wyglądał tak, jakby ktoś potraktował go ciekłym azotem, a tu zobacz środek lata. Nasze szczęście, ze odkryliśmy to w postojowych w Braniewie, bo mielibyśmy się z pyszna, gdyby gnojek gdzieś w lesie zdefektował.
– W tym kraju wszystko wariuje. Tabor to już normalka, pogoda jeszcze ujdzie, ale żeby ludzie…
   Szynobus kolebał się na nierównościach toru. Najstarsi mieszkańcy nie pamiętali, kiedy ostatni raz odbył się kapitalny remont jednotorowego szlaku. Kawałek za Lubominem, w pobliżu Rogiedla, prawie w środku lasu jest stary mostek pamiętający czasy cesarza pruskiego. Wszystkie pociągi zwalniają na tej przeprawie do 10 km/h. Gdyby postawić wasserwagę na podłodze, poziom przechylenia byłby mocny, na oko z 20˚ by było (jak nie więcej). Niestety, od lat nikt nie starał się zmienić tego stanu rzeczy. Może kilka lat temu, podczas doraźnej naprawy całej linii, ale… nic to nie dało. Ba! Nawet się pogorszyło. Jedni gadają, że ktoś najzwyczajniej robotę spartolił, inni że siła nieczysta. W czasie wojny nie jeden żołnierz poległ w tej okolicy… Banialuki, a może nie, grunt że mostek nosi miano „duży przehył” i przed przejazdem większość osób (kolejarzy i pasażerów) wznosi oczy do nieba, gdy pociąg niebezpiecznie traci poziom (mechanik na pulpicie nigdy nie trzyma kawy), a mostek niemiłosiernie mocno trzeszczy i skrzypi, jakby zaraz miał runąć te 10 metrów w dół.
– Jacek, co tu takie wyludnienie? – zdziwił się Grzesiek, gdy w Henrykowie wysiadł ostatni pasażer.
– Następna stacja to?
– Pieniężno, no i co z tego?
– Gdzie ci bliżej, na wiadukcie, czy na rogatkach na drugim przejeździe?
– Ale na co ci to wiedzieć?
– W Pieniężnie nie zatrzymujemy się.
– Co?! Jakim prawem?!
– Wiadukt, czy Piotrowiec?
– Może być i Piotrowiec… Ale po jaką…
– Nie zadawaj tylu pytań. – florek wstał z miejsca i poszedł do kabiny maszynisty. Wrócił po chwili. – Znów nie mamy pozwolenia na postój. Nawet dobrze, ze wysiadasz za Mehlsackiem. Rozpędzimy się porządnie.
– Przecież szlakowa wynosi w porywach 70 na godzinę.
– Teraz przekonasz się, co to znaczy zasuwać ile Bozia dała na zaworach. Trzymaj się mocno.
Pesobus rozpędzał się bardzo szybko. Nie podskakiwał na poszarganych torach. Jazda prawie jak po CMK. Na rogatkach wściekłe Rp1. Silniki wyły, wszystko dosłownie przelatywało za oknem. Przez kilka sekund Grzesiek widział dworzec i obie nastawnie. Miał dziwne wrażenie, że wszystkie budynki odzyskały dawny blask. Zniknęły szpetne napisy, bluszcz na nowo zaczął porastać mury, w oknach pojawiły się szyby, przez to siatka zabezpieczająca przestała istnieć na framugach. Pojawiła się także przeklęta wieża wodna. Zanim młody zdążył raz jeszcze „przetworzyć” informacje, pesa zgrabnie wyhamowała kawałek za rogatkami, tuż przy starej ścieżce.
– Co to za cuda-wianki? Nikt w Pieniężnie…
– Nikt. Żadnego pasażera. Słowo.
– Ale o co tu chodzi?
– Ty sam powinieneś wiedzieć, dużo więcej niż ja. Trzymaj się! Najlepszego!
– Zielonych… – Grzesiek patrzył osłupiały na odjeżdżającą pesę. Co to wszystko do licha ciężkiego ma znaczyć? Profilaktycznie zszedł z toru i pomaszerował polną drogą prowadzącą wprost do Wilknit. Dziwna cisza panowała na świecie. Żaden ptak nie snuł swej pieśni, trawy nie szumiały, nawet świerszcze gdzieś się skryły. A i wiatr był nieprzyjemny. Grzesiek mocniej otulił się marynarką. Żeby dzwoniły mu, jakby stał na mrozie bez butów i kurtki. Poczuł się bardzo samotny. Znów miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. Coś zaczęło szeptać mu do ucha:
– Nie idź tam…
– Щезаї!!! – krzyknął w przestrzeń.
– Nie odejdę. Zostaw to.
– Spieprzaj dziadu!
– Uciekaj byle dalej od Ostbahnu.
Młody zaczął się zastanawiać, co to ma znaczyć. Na horyzoncie pojawił się cumulonimbus. Pomyślał o lodach w Dęblinie. Ot tak sobie.
– No, mów coś. – głosik stawał się napastliwy.
– To o czym teraz pomyślałem?
– A o czym? Żeby zdążyć przed burzą.
– Zonk! Щезаї сило нечиста! Wracaj tam, skąd jesteś!
– Twoja wola, ostrzeżenie było.
– Matuchno jedyna, niech on zniknie. – westchnął.
– Wal się! – odpysknął się głosik i zaśmiał się tak, że aż krew w żyłach krzepnie. Powiadają, że siła nieczysta nie umie czytać w ludzkich myślach. Czasami warto o tym pamiętać.
Zanim Grzesiek dotarł do domu, burza zaczęła władać światem. Ścieżka wiła się wśród pól, żadnych drzew, więc chłopak szedł powoli, modląc się w duchu, żeby papiery nie zamokły, a on sam nie stał się uziemieniem dla jakiegoś pioruna. Gdy wszedł na podwórko, nawet pies nie raczył wystawić nosa z budy. Wszystko co żywe, skryło się przed nawałnicą.
W przytulnej sieni panował przyjemny zaduch. W powietrzu unosiła się woń suszonych ziół i miodu. Zastał Maszę pochylona nad kaflową kuchnią. Coś szeptała, mieszała w glinianym garze, wykonywała rozmaite gesty…
– Ой не ходи Грицю тай на вечорниці, бо там ждуть тя дівки чарівниці...
 ... смолу парять і зілля варять, вониж тебе Грицю здоровля позбавлят. Oj Masza! Wiem o tym, ale ty mi nic nigdy nie zrobiłaś.
– Wiem. Tak tylko śpiewam. Ale do gara nie wtykaj nosa, jeszcze się poparzysz! Nie tobie wiedzieć, co w nim pływa. Zamiast się głupio pytać, ściągaj mundur i rozwieś go po ludzku obok blachy. Suche ubrania masz na kanapie w pokoju.
– Dobrze już dobrze. Coś na ruszt?
– W duchówce są gołąbki.
Sprawdziło się puszkarowe powiedzonko, dotyczące natury wiecznie głodnego łasucha, który dobrał się do wałówki. Nie odpuści dotąd, aż nie będzie musiał luzować paska u spodni.
– Mycha, powiedz mi, czy coś tu się działo?
– Czemu pytasz?
– Sny.
– Ech… Co ja się z tobą mam. Doby z takim człowiekiem za nic nie uregulujesz. Przecież ty praktycznie zawsze śpisz.
– Nigdy na służbie!
– Tere-fere-ku-ku! Nie znam drugiego takiego konduktora, który każdą możliwą przerwę wykorzystuje na spanie.
– Który taki mądry, że mnie sprzedał?!
– Żadne sprzedał. W robocie różne rzeczy się słyszy. To, że jestem na urlopie, a rodzice w sanatorium, nie znaczy, ze zupełnie jestem odcięta od informacji.
Z gara buchnęła para. Obłoki ogarnęły całą kuchnię. Ogień wesoło strzelał pod kuchnią.
– Wpuść Filomena, bidaka marźnie na tym deszczu.
Grzesiek wyszedł na próg. Kot siedział pod ławką, naburmuszony, że nikt nie raczył go wpuścić do domu. Obrażony na cały świat od razu dał susa na zapiecek. Z wysokości dyndał tylko puszysty czarny ogon, który co jakiś czas zaczepiał o wiszące pęki ziół.
– Wypadałoby skoczyć do pana Julka.
– Lepiej nie. Zobacz jak leje za oknem.
– Ale ja muszę…
– Siedź teraz w chałupie. Opowiadaj te sny.
Grzesiek zaczął wszystko opisywać. W trakcie opowieści przypominał sobie wiele detali. Po chałupie rozchodził się dźwięk mruczenia zadowolonego kota. Panował lekki zaduch. Deszcz wcale nie stracił na sile. Krople z całym impetem uderzały o szyby. Maria słuchała uważnie , tylko co jakiś czas dorzucała polan do ognia. Wreszcie wstała i zaparzyła świeżej herbaty. Gorący płyn został rozlany do pojemnych kubków.
– Nie wiem, co mam myśleć o tym wszystkim.
– Przestań się martwić. – spokojnie odpowiedziała Maria.
– Jak?! Toż to sami diabli robią cały ten burdel.
– Cśśśś… Nie wzywaj siły nieczystej. Z tego co mówisz, jasno wynika, że nie dojdzie do ofiary. To już jest dużo. A ty za bardzo się martwisz. Pij, to na wzmocnienie serca. Dużo magnezu i witamin z grupy B.
– Gadasz jak lekarz.
– Nie. Widzę, czego ci trzeba. Nerwówka przed tobą, nie bój się, idź na azymut, za kompas miej serce i wiarę w dobro.
– Teraz gadasz jak wierszokletka.
– Ech… realisto ty. – roześmiała się serdecznie.
– Jak przestanie padać, jadę do Lelkowa.
– Odpuść. Pojedziesz, ale godzinę po tym, jak słońce się pokaże. Ani minuty wcześniej.
– A to czemu?
– Powiedzmy, że względy bezpieczeństwa.
– Ta znów swoje.
– Nie zadzieraj, ja ci dobrze radzę. – pogroziła palcem.
– Aleś ty mnie pod pantofel wzięła!
– Teraz to przesadziłeś! Nie żaden pantofel, czy kapeć, tylko zdrowy rozsądek i instynkt samozachowawczy.
– No kurcza, żeś wymówkę znalazła.
– Tak?!?!? Szlajasz się po służbie Bóg wie gdzie, czasami wracasz na niezłym rauschu i jakoś nigdy awantury ci nie zrobiłam!
– Dobra, poddaję się. – Grzesiek uniósł obie dłonie w geście „ok, ja nic nie mówię”. Sytuacja nieco się rozluźniła. Z gara buchnęła nowa porcja pary.
– Mycha… – odezwał się po dłuższej chwili zamyślenia – czy ja czegoś nie wiem? Czy coś dziwnego się nie działo?
– Co masz na myśli?
– Ogólnie. Ludzie, przyroda, kolej, co ci się nawinie.
– To ty mi powiesz jedną rzecz. Czy szynobus zatrzymał się w Pieniężnie?
– Nie. Przez kilka sekund widziałem okolicę stacji. Wszystko odzyskało dawny blask, obie nastawnie pracowały, wieża wodna stała. Aż mi ciarki po plecach przedefilowały.
– No to już wiemy, że upiory przeszłości zawładnęły miasteczkiem. Tam teraz wszystko jak przed wojną. Włącznie z nazwą i językiem urzędowym. Co najgorsze, ludzie też wrócili.
– Co?! A to jakim cudem?!
– Z grobów powstali, mary wróciły, czy coś innego, nie umiem wyjaśnić.
– A co z tymi, co do tej pory mieszkali w Pieniężnie?
– Trafili do nicości. Czasoprzestrzeń nie miała gdzie ich upchnąć, no to powędrowali do wora z napisem „pustka”.
– Ale burdel… Czekaj no, to jakim sposobem pociągi kursują? Przecież nie przelatują, ani nie jadą jakimiś nieznanymi objazdami.
– Stadium początkowe. Kolej jest specyficznym organizmem i ma swoje mechanizmy obronne. Ale i one mogą się wyczerpać. Co będzie dalej, wolę nie myśleć.
   Zapadła cisza, przerywana pomrukami oddalającej się burzy. Wreszcie przestało padać. Grzesiek ledwo usiedział przez tę godzinę. Po otrzymaniu „profilaktycznej” reprymendy i litanii „do słuchu”, popedałował w stronę Lelkowa.
   Dziwiła go grobowa cisza. Obserwował całą przyrodę i nie mógł pojąć, czemu wszystko zamilkło. Na polach ludzie pracowali przy sianokosach. Na szczęście w użytku były prasy, przyczepy samozbierające, traktory, miejscami kosiarki rotacyjne. W stodołach stały dmuchawy. Czyli jeszcze jest dobrze.
   Koło cmentarza na chwilę zdjął czapkę. Kilometr za Dębowcem skręcił w polną drogę, która prowadziła wprost na tor. Gdy dojechał do nasypu o mało nie wywrócił się o… podkłady i wszechobecny tłuczeń. Brakowało tylko szyn, bo semafor wjazdowy pysznił się w oddali, towarzyszyły mu znaki w skrajni. Tuż obok niekompletnej sztreki wiła się ścieżka wydeptana przez torowego.
– No dobra – pomyślał w duchu Grzesiek – raz kozicy śmierć. Jadę, byle przed siebie. Trzeba tylko nasłuchiwać, czy jakiś widmowy „czajnik” nie zrobi mi garażu z tyłka…
   Splunął, wzniósł oczy do nieba i mocniej docisnął pedały. Im był bliżej obejścia Puszkara, tym bardziej bał się. Stare drzewa rosnące wzdłuż toru dawały dużo cienia, jednak złowrogi szelest liści w ich koronach nie napawał optymizmem. Ciężkie chmury wciąż kotłowały się po niebie.
   Mostek na Warnie odzyskał swoje piękno, pojawiły się barierki, czerwona cegła pyszniła się w słońcu. Czyli jeszcze kilometr i będzie zjazd. Przeczucia prawie „krzyczały”, żeby zawrócić, ale Grzesiek parł do przodu. Wreszcie szpaler drzew ustąpił krzaczorom i tym, co było za nimi. Widok był powalający. Chłopak tak się zagapił, że o mały włos, a wylądowałby na barszczu Sosnowskiego i poparzyłby się dokumentnie.
   Stodoła, po której zostały fundamenty, wróciła na swoje miejsce. Na dachu obory pojawiły się brakujące gąsiory. Cembrowina wokół studni była podmurowana i pobielona wapnem. Tylko coś topole i dąb za domem wydawały się mniejsze. A sama chałupa… Szyby powybijane, dachówki pozwalane, jedno z okien smętnie dyndało na jednym zawiasie.
   Przez krótką chwilę Grzesiek zastanawiał się, czy aby na pewno warto wchodzić do środka. Nie wahał się długo. Rower odstawił pod płotem i pewnym krokiem przekroczył próg.
   W sieni brakowało mu półki zawalonej butami, od gumofilców zacząwszy, na glanach skończywszy. O dziwo schody na strych pozbyły się poszczerbionych stopni. W kuchni stary kredens stał nienaruszony, tak jak i stół. Niestety w pokojach… jakby przeszło tornado, a zaraz po nim trzęsienie ziemi. Podłoga była rozryta, unosiła się charakterystyczna woń piwnicy. W drugim pokoju tornado straciło na sile, bo meble stały w jakimś przyzwoitym ładzie. W pokoju obok spiżarni nie licząc rozłożonej na części pierwsze szafy, wszystko było na swoim miejscu. Zajrzeć do spiżarki… Nie. Tam zawsze panowała sodoma i gomora po wybuchu bomby atomowej. Być może perspektywa odnalezienia czegoś lub kogoś, skutecznie zniechęcała do zajrzenia w głąb pomieszczenia. Brrrrr!!! Żeby tam jeszcze… O nie! Z duszą na ramieniu powędrował na strych. Chwalić niebiosa, wszystko po staremu. Przy schodach ten sam kącik mola książkowego (z Muchozolem stojącym w pogotowiu po społu z packą vel karabinem na muchy i szerszenie). Kolejowe archiwum było nietknięte, w pokoiku od strony wschodniej wszystko po staremu. Został ten drugi, od zachodu… Zastał Juliana siedzącego przy stoliku. Akurat układał pasjansa.
– Przyszedłeś…
– Ano jestem.
– Chwała niebiosom. Czekałem na ciebie.
– Do spiżarni nie zaglądałem. – wypalił Grzesiek zanim zdążył ugryźć się w język.
– Spokojnie. Za dobrze cię znam. Jestem pewien, że możliwość odnalezienia obiektu z prosektorium nie pozwoliła ci tam zajrzeć. Pewnie sama demolka rozbudziła wyobraźnię.
– Nom… – przełknął głośno ślinę.
– To wiedz, że masz przed sobą żywego i w miarę zdrowego Juliana Puszkara, emerytowanego maszynistę MD Olsztyn. – tu zaśmiał się serdecznie. Grzesiek z radości rzucił mu się na szyję. Ukradkiem otarł łzę.
– No już, już, bo mnie udusisz chudzielcu.
– Co to za totalus demolus przeszło przez cały parter, nie oszczędzając szyb, podłogi i dachu?
– To było w ramach ostrzeżenia. W Pieniężnie pociąg się zatrzymał?
– Nie. Pesa przejechała, jak to określił Jacek, ile Bozia dała na zaworach. Za rogatkami wysiadłem.
– Czyli Mehlsack, witamy z powrotem. Nastawnia dysponująca jest jeszcze nasza, ale wykonawcza powstała z popiołów. Ale burdel…
– Na dole czy w Pieniężnie?
– Ogólnie. Ja się zastanawiam, jak to posprzątać. Chałupę jakoś doprowadzi się do porządku, ale cała reszta… To będzie filozofia na miarę PKP i Ostbahn razem wziętych. Powiedz mi, co mamy na naszym  torze?
– Kompletne podtorze, znaki i semafory przy skrajni, scieżkę wydeptaną przez torowego i ułożone podkłady. Do pełnego obrazu brakuje tylko szyn.
– Dobra. Chałupa się jakoś uprzątnie. Niestety w tej drugiej sprawie sami musimy zakasac rękawy i zatańczyć z miotłą, potem pojeździć na szmacie i na koniec zlać cały interes wodą.
– Co najpierw?
– Dom obrobimy. To rozwalisko samo się nie uprzątnie. Wieczorem zobaczymy.
– Czy pan wie o czymś? Mogę doznać oświecenia w tej sprawie?
– Dowiesz się w swoim czasie.
– Jakbym słyszał Maszę.
– Ty mi tu nic na Marysię nie gadaj! Ona swoje wie. Nawet nie wiesz, jaki skarb ci się dostał.
– I ten skarb przyuczył mnie do robót domowych.
– No to miotły w dłoń i перёт Ваня!
   Stopniowo zaczęli ogarniać rozwalisko. Najpierw gruz, potem tynki i potłuczone szkło. Dalej meble i inne sprzęty. Kawałek po kawałku, aby przynajmniej z grubsza przywrócić dom do stanu używalności. Oczywiście przy dość mozolnej robocie toczyły się rozmowy na różne tematy.
– Patrzcie go! Najpierw kogucik, a teraz Oleńka usadziła swojego Kmicica.
– No bez przesadyzmu.
– Mów po naszemu. Ja wiem, języka polska być bardzo trudna.
– Ej no… Słowotwórstwo podwórkowe.
– Za dobrze wiem, do czego jesteś zdolny w gadaniu. Oj dobrze my zrobili z tymi swatami. – z niewinną miną odrzekł Puszkar.
– Panie Julku! – odezwał się Grzesiek z udawanym oburzeniem.
– Nieprawda? A jak musieliśmy się nagimnastykować z dysponentem i naczelnikiem, to już nasze. Góra tylko to wie, ile to nas zachodu kosztowało.
– Zauważyłem. Zawsze ustawialiście nam wspólne służby. Na początku miałem ochotę zaszlachtować kilka osób, bo miałem tego serdecznie dość, ale później zmieniłem ton.
– A widzisz! Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Zaczęło się niewinnie. Ciebie już brała cholera, co służba to gorzej. Skończyło się na oświadczynach na środku peronu przy asyście całej załogi olsztyńskiej stacji, dyspozytury i lokomotywowni. A ta burza oklasków i wiwatów, które podobno ludzie słyszeli na zamku. Tak, to było piękne. Do dziś nasi kolejarze ocierają łezkę, na samo wspomnienie.
– A jak ja się bałem… Cholera, służba w pełni, ludzi tłum, semafor jeszcze nie był podany, a ja ledwo na nogach stoję. Już widzę, że Masza zamierza odgwizdać odjazd, a tu nagle woła ją dyżurna peronowa. Jednocześnie porozumiewawczo mruga do mnie. Gdyby nie to, nie wiem, czy odważyłbym się. Marysia prawie biegnie, a ja ją w połowie drogi łapię za rękaw i na kolana padam przed nią. Widziałem, że kompletnie ją zaskoczyłem. A za sobą mam wzrok całej stacji. Gapią się jak na jakieś dziwo. Gdy wyciągałem pierścionek, myślałem że padnę. Zaraz po tym wiwaty i koncert na wszelkie możliwe syreny lokomotyw i EZT. Jakby się wszyscy zmówili.
– Bo się faktycznie zmówili. Każdy coś od siebie dał. Nawet pasażerowie nie mieli do was pretensji.
– Ba! Gratulowali nam później. Co przedział to uściski i życzenia. Przez całą drogę uzbierało się kilka butelek wina i szampana, bomboniery i pluszowy miś. Albo te wariacje na Rp1… No widać tamci w lokomotywie wybitnie się nudzili. To było piękne…
– Mam gdzieś zagrzebane fotografie.
– Że co kurna?!
– Ano! Najlepiej wyszła fotka z samych oświadczyn. Klęczysz na peronie bledszy od pudła wagonu, rogatywkę masz na bakier, mało ci nie spadnie z lewego ucha, a nad tobą ciekawscy podróżni wyglądający z okien. Marysia patrzy na ciebie z niedowierzaniem, ledwo utrzymując równowagę i stos papierów w dłoni. Radiola niebezpiecznie wyślizguje się jej z garści. Piękne zaiste…
– Мати рідна… Ile wy nas sfataliście? – zaczął drapać się po głowie.
– Dobry rok. Najpierw konduktorzy zaczęli kombinować. Bywało, ze specjalnie zamieniali się służbami, byleby tylko ustawić was razem. Potem dołączyła się dyspozytura i całe depo – wszyscy wam kibicowaliśmy.
– I udało wam się. Nie wiem jakim cudem, ale dało radę. Jak to się wszystko stało, nie mam zielonego pojęcia.
– Wy byliście sobie pisani, jak to mawiają w narodzie. Znałem was oboje od… o takiego szpindla – wskazał dłonią na poziomie kolan – co to ledwo od gleby odrósł. Oboje poszliście na kolej, co już ludek odebrał za dobry znak. Żebyś ty wiedział, jakie zakłady baby robiły. Jedna przez drugą obstawiały, co z tego wyniknie. Jedna podobno niezłą forsę zgarnęła. Chyba każdy widział te iskry w waszych oczach. Jak jedno drugie widziało, to aż ogniki skakały. Te dobre rzecz jasna.
– To kiedy mogę zobaczyć te nieszczęsne zdjęcia?
– A poczekasz sobie bratku. Za jakiś czas.
   Przy takich pogaduchach robota zeszła do wieczora. W oknach pojawiły się nowe szyby, uzupełniono braki kitu. Jedyne co nie udało się zrobić to pozwalane dachówki. Zaczęło się zmierzchać, a o takiej porze lepiej nie wędrować po dachu. Grunt, że główne uszczelnienie tworzyła papa, która gwarantowała, ze strych nie zamoknie.
   Ciemność zaczęła oplatać świat. Na wsi, jak to na wsi, z oświetleniem zawsze na bakier. Jeśli obok sołtysa jest latarnia, to już jest duży sukces, a przy drodze na kolonię można pomarzyć. Szybciej księżyc pomoże, niż wójt się zmiłuje i zafunduje choćby jedną lampę. Na stacji Lichtenfeld rozpoczął się wieczorny obchód. Torowy poszedł sprawdzić, czy w „czarownicach” nie brak nafty. Z karbidówką w dłoni, dziarskim krokiem skierował się w stronę mostka. Nie zwracał nawet najmniejszej uwagi na to, co się dzieje poza torem. Skupił się wyłącznie na swojej pracy. Co jakiś czas słyszało się uderzenia młotka o… szynę.

(Jeszcze przepisuję, no sporo tego jest, nic nie poradzę. Ludzie, cierpliwości nieco proszę...)

2009.08.21 12:40

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz