Archiwum bloga

środa, 21 marca 2018

Ostbahn cz. 9

Wyszli od dysponenta. Olsztyn nocą jest piękny. Niby miasto wojewódzkie, a miejscami panuje cisza jak na kompletnej prowincji. Gdy zajdzie się w jakiś zaułek, odnosi się wrażenie, że czas zmienił swój bieg, jest początek XX wieku, a miasto zwie się Allenstein.
    "Drużyna konduktorska" wsiadła w jeden z ostatnich Ikarusów i pojechała na osiedle. Typowe, szare bloki z lat 60tych. Było grubo po 22, gdy zastukali do drzwi. Większość mieszkańców spała błogo.
- Dobry wieczór ciociu... - ukłoniła się Masza. Grzesiek zdjął czapkę i ucałował w dłoń starszą już osobę.
- No, jesteście urwisy. Bardzo się cieszę, że was widzę. Herbata już czeka. Małe słodyczego też.
- Karpatka? - w oczach Grześka rozbłysły iskierki, jak na prawdziwego łasucha przystało.
- Tak kochany. Rozbierajcie się. Pościel jest już naszykowana. Boże drogi - ciotka aż jęknęła podnosząc jedną z toreb - co wy tam dzieciaki nosicie?
- Kolejowa makulatura. - odpowiedzieli zgodnym chórem.
- No patrzcie ich... Co wy tam nosicie? Bo to że sam papier to nie wierzę. Z resztą, umyjcie ręce i do stołu. Ta to umiała zadbać o swoich. Zawsze mogli u niej przenocować, zjeść coś. Taka dobra dusza. Bardzo lubiła tych dwoje. Marysia była jej siostrzenicą.
    Zbyt długo nie ucztowali, trzeba było choć na te kilka godzin oddać się pod opiekę Morfeusza.. Czysta pościel, poduchy i kołdra zachęcały do wypoczynku. Grzesiek zajął lewa stronę wyrka, Masza prawą. Usnęła na jego ramieniu. Ciotka zgasiła światło i uśmiechnęła się na widok śpiącej dwójki. Cicho zamknęła drzwi i poszła do kuchni. Zajrzała do służbowego czemedanu. Oj, od czorta i ciut ciut makulatury. Ale... Kanapki diabli wzięli, termosy były puste. Pewnie Marysia chciała z rana uzupełnić zapasy, zawsze tak robiła.
- A niech dzieciaki sobie pośpią dłużej z rana. - pomyślała. Oprócz wałówki dorzuciła trochę węglowodanów pod postacią murzynka. Około północy położyła się do łóżka.
    Przed piątą zadzwonił bezlitosny budzik. Ciotka zbiła go wprawnym ruchem. Zajrzała do drugiego pokoju. Spali w najlepsze. Głowa Marysi ulokowała się na grzesiowym mostku. Piękna scena, no ale służba nie drużba. Kobieta uchyliła delikatnie kołdrę i połaskotała siostrzenicę w gołą stopę.
- Grzesiu... Zrób małej kaszkę, ja zaraz wstanę... - chyba jeszcze do połowy spała.
- Przecież butelka stoi w kuchni... Uoooodrzejee się. - Młody przeciągnał się jak kot.
- Dzieciaki... Pora wstawać i jazda na służbę. Do małej wam jeszcze dalekooo!
- CO?!?!?! DZIECKO?!?!?! - oboje poderwali się, jakby kto na nich wiadro zimnej wody wylał.
- A kto gadał przed sekundą o kaszy dla małej? Nic mi o tym nie wiadomo. - ach ten szelmowski uśmiech starej ciotki...
- Bo mi się śniła kołyska, a nad nią stał Grześ. - Marysia zarumieniła się nieznacznie.
- Eeeeeee... Czekaj no! Mi się to samo śniło.
- Empatia i telepatia kochani. A teraz koniec gadania, tylko ogarnijcie się i koniec gadania. Herbatę zaparzyłam, kanapki są.
Poranna toaleta odbyła się w przyspieszonym tempie. Pożegnali się z ciotka i wyszli na autobus. Olsztyn budził się do życia.
- Tobie na serio śniło się dziecko? - zapytał po dłuższej chwili milczenia.
- A tobie to co? Kaczki?! Też malutka kruszyna. Przyznam, że nie pierwszy raz miałam taki sen.
- Ja też... Taka maluśka i bezbronna...
Zapadła cisza. Podjechał Ikarus, jeszcze lewar. Po kwadransie zjawili się na wagonowni. Siódemka była już podczepiona. Zieleniła się w swej zieloności, kąpiąc się w promieniach wschodzącego słońca. Potem nastąpiła standardowa procedura niczym wieczorny pacierz.
    Po kawałku zaczęli zbierać się podróżni. W drugim wagonie zasiadła spora grupa młodzieży z dwoma gitarami. No to nie będzie nudno.
- To jak bierzemy lud?
- Za Jabłonkami bileteria. Razem?
- A co! Nagniemy trochę H-21. Nie chce mi się samej łazić po pociągu.
    Jak zamyślili, tak też uczynili. Z rana jeszcze idzie wytrzymać temperaturę. Słońce nie zdąży w tak krótkim czasie nagrzał pudeł. Podróż w takich warunkach to sama przyjemność.
- Ech... I to jest to. Stary Ostbahn we współczesnym wydaniu. Na budziku masz stówę i pełnia szczęścia.
- Wiesz dobrze, ze pudełka są na 120km/h. Ale czego nam więcej potrzeba? Żebyś ty wiedziała, jak mi brakuje odrobiny spokoju...
- ... i snu, co?
- Ta znów swoje! Nawet pomarzyć nie da.
- Wiesz, że żartuję. A tak z innej beczki, starą dokumentację z Braniewa gdzieś dokładniej zamelinowali, wszystkie puste druki, co?
- Jak na moje myślenie, to ty druki wcale się nie zawieruszyły. To nie robota naczelnika. Dobrze wiesz, że nasi to raczej do muzeum, a nie do pieca oddaliby takie skarby.
- Licho wie. Dobra, idziemy w teren.
    Pociąg długi, podróżni noc dosypiali. Dwoje konduktorów te dziewięć wagonów w dość krótkim czasie obrobili. Pociąg pędził swoim rytmem, a chmury leniwie wędrowały po niebie.
    W Poznaniu tradycyjna wymiana podróżnych. Bagaży a bagaży. Toreb a toreb. Sprawdziła się stara teoria, ze w podróż to z plecarem, bo walizką można się zabić i to dosłownie.
- Grzesiu, biegnij do rowerowego!
- A na co?
- No przecież dziecięcy wózek kobitka próbuje wtaszczyć.
- Fakt! - nacisnął czapkę na głowę i pobiegł pomóc. Na tym właśnie polega słuzba konduktorska, aby pomagać. Okazało się, ze jechała matka z dzieckiem i jej siostra.
    Pociąg kontynuował swój bieg w stronę Wrocławia. Masza uzupełniała papiery. Nagle przerwała , przymknęła oczy i zaczęła śpiewać.
- Myszko...
- Ćśśś... słyszysz gitarę i piosenkę? Chyba nasi, albo raczej znajomi naszego znajomego... а ти ж мені шабе-шабелино зав'язала світ. Chodź! - złapała Grzesia za rękę. Stanęli w przejściu. Potem podeszli bliżej.
Ktoś zaczął śpiewać o Tarzanie. Potem znów o szabli. Wreszcie repertuar się wyczerpał młodzieży.
- Zna ktoś coś jeszcze? - padło pytanie pełne bezradności.
- За гору сонце загоряє... - nie zdzierżyła Marysia. Śpiewała prawie na cały głos. Grupa zaraz podchwyciła. Gitara znów stanowiła akompaniament. Muzyka tym razem rozniosła się na cały wagon. Gdy ucichły ostatnie dźwięki, wybuchła burza oklasków.
- Ale skąd pani... - zapytała opiekunka grupy.
- Zamienice? - rzuciła magiczne hasło.
- Nooo taaak... Chwila. Marysia?!
- Kaśka! Mordziulo ty moja!
- Jednak jesteś na kolei.
- Ano! Nie poznałam cię. Słuchaj, a kto trzęsie teraz interesem? Boguś, czy dalej DJ?
- Obaj! A wpadniesz do nas?
- Jak Niebo pozwoli, to tak. Ale ze stacji w Rokitkach to chyba sama będę musiała wędrować.
- Coś ty! Osobiście Mercem przyjadę.
- Jak się nie rozsypał.
- No jak przyjadę to sprawdzę. Ale opowiadaj co u ciebie.
    I się kokoszki-kumoszki rozgadały. Grzesiek poszedł sobie do służbowego. Obalił nieco słodyczy i raz jeszcze przeszedł pociąg. Błogi spokój... Tak, wakacje to jest to. Ta upragniona pora. Ten wszechobecny duch lenistwa. Przed Lesznem stwierdził, że wypadałoby poinformować, iż leniwiec-pośpiech zbliża się do miasta. Powiedzieć to łatwo, gorzej dać odjazd. Zaczął defilować po peronie. Raz spojrzał w niebo, raz wytarł czubki butów i czekał. Maszy brak, wiec bez przeproszenia podszedł do wagonu i łupnął w szybę.
- Czego tam?! - wychylił się gruby jegomość.
- Byłby pan tak dobry i poprosił pewną panią w granatowym mundurze, aby była łaskawa wyjrzeć przez to okno? - zapytał z miną niewiniątka.
- A na co ona panu?
- Chce pan jechać dalej?
- Nooo... A czegóż się pan tak pytasz?!
- Bo ja odjazdu dać nie mogę, ale ta pani ma taką moc sprawczą.
- Kobieta maszynista?! - zdziwił się ten.
- Nieeee... Kierowniczka.
    Jegomość zamknął okno i odwrócił się jakby to była musztra. Rozchylił drzwi do przedziału, ukłonił się i bardzo grzecznie poprosił Marysię, aby ta wyjrzała przez okno, gdyż pewien niecierpliwy konduktor ma do niej pilną sprawę. Ta nieco zbita z pantałyku od razu pofatygowała się na peron. Grzesiek akurat był zajęty badaniem Cirrusów.
- Czegóż to waćpan chciał?
- Waćpanna raczy zauważyć, iż nie w mojej to kompetencji leży podanie sygnału Rp14.
- Masz waćpan całkowitą słuszność. Proszę wiec o udanie się na pomost ostatniego wagonu, jak tego wymaga służba konduktorska.
    Parsknęli śmiechem. Wykonali serie ukłonów i każde powędrowało we właściwe sobie miejsca. Jegomość przyglądał się tej scence z wielkim zainteresowaniem. Że też są jeszcze ludzie, którzy tak ciepło traktują drugą osobę. Jeszcze istnieje taka symbioza...
    Dalsza część podróży przeleciała jak z bicza strzelił. Jeszcze tylko skomunikowanie kibla do Chojnowa, odstawienie pociągu na szopę i koniec służby. Nocowano i jazda na drugi dzień "Jeziorkiem" wprost do Olsztyna.
Taaaa... Chciałaby dusza do raju.
- Deal jest taki: czemedany zdajemy do gniazda i idziemy do tego cholernego archiwum.
- A coś na... - tu wydobył się z grzesiowego brzucha jednoznaczny pomruk niezadowolenia - ruszt?
- Grrrrr!!! Zjadł wałówę i jeszcze mało mu!
- Bu! Ja kciem jeść!
- Trzymaj skurkowańcu!
- Łiiiii! Ciekolada! - wykwitł uśmiech na twarzy wygłodniałego człowieka.
- Wpylaj i nie gadaj.
    Breslau... Jak kto woli Wrocław. Kak zwał, tak zwał. Piękne miasto z przedziwna atmosferą. Lekkiego napięcia. Jakby wciąż ścierały się tam dwa światy, a data graniczną był rok '45. Gród sam w sobie jest masa wysepek połączonych ze sobą niezliczona ilością mostów. Jeden nawet przypomina odeski, tyle na nim kłódek z imionami zakochanych, serc przebitych strzałami... Wojna nie oszczędziła stolicy Dolnego Śląska. Ale udało się podnieść ze zniszczeń.
Niemałego uszczerbku na zdrowiu doznała i sama kolej. Świadkiem tego jest most na Odrze ze śladami po odłamkach. Od tamtego czasu niewiele się zmienił i układ stacji. Ino wszystko bardziej zaniedbane. Remont uratuje sprawę. Chyba każdy podróżny zna charakterystyczną "nutę zapachową" Wrocka. Na łeb przebija to W-wa Centralna do spółki z W-wą Zachodnią. Moderna... Taaa... A po suficie u dyrektora na Grójeckiej EIC jeździ i trąbi zawzięcie. Oby nie doszło do sytuacji, ze monopol PKP zostanie przełamany przez DB. Wtedy to widmo stanie się rzeczywistością.
    Opuściwszy gniazdo (torby jednakowoż wzięli ze sobą), Grzesiek z Marysia powędrowali na tramwaj.
- Zazdrosny jestem! - Młody rzucił mordercze spojrzenie w stronę jednego z przechodniów.
- Co się tak pieklisz, a?
- Ta twoja sukienka jest piękna, no ale ci ludzie są jacyś... Co który idzie, to gapi się na ciebie.
- Nie zwracaj na nich uwagi. Po drugie: czy ja wiem, czy taka ładna ta kiecka? Ot łach i już.
- Zieloniutka, jak moja ulubiona siódema w promieniach słońca... Ja poeta nie jestem, żeby siać komplementy i poematy. Proszę no...
    Nadjechał tramwaj. Przejechawszy ustawową liczbę przystanków i świateł, zatrzymał się nieopodal siedziby wrocławskiego PKP.
Budynek sprawiał ponure wrażenie. Jakiś taki klocowaty... Jakby architektowi brakowało polotu.
- Będzie lało... Pachnie deszczem. - stwierdziła Masza po głębszym wdechu.
- Wejdziemy do podziemia, a tam Hatifnaty.
- Co ci? Nagle Muminki trafiły na warsztat?
- Nagle mi się skojarzyło. Pal licho. Chodź do środka., nie będziemy to stać jak łopata wbita w eeee... - próbował znaleźć cos cenzuralnego.
- Pryzmę węgla. Nie denerwuj się tak. Upoważnienia będą w portierni. Kochany wujek...
- Ten nasz Puszkar to ma wtyki chyba w każdym mieście. Dobrze, że umie uruchomić je w odpowiednim czasie.
- Wolałabym, żeby w ogóle nie musiał ich używać w tej sytuacji.
Weszli przez masywne, drewniane drzwi. W dyżurce portier lustrował ich znad okularów. Zanim Masza zdążyła otworzyć usta, mężczyzna wyłożył na blat papiery.
- Macie te dokumenty. Nie wiem po kiego pierona chcecie buszować po tym zatęchłym archiwum, ale powodzenia. Ta zaraza z Wypadkowej potrafi godzinami tam siedzieć. Jemu podziękujcie. Szefowa zbioru wpuści was bez mrugnięcia okiem.
- Dziękujemy.
- Nie ma za co. - powrócił do lektury książki, na której widniał dziwnie znajomy tytuł, a tuż pod nim parowóz.
Grzesiek ująwszy Marysie pod rękę, poprowadził do chłodnego podziemia. Jak orzekł portier, tak też się stało. Kobieta pilnująca Królestwa Pożółkłych Stronnic wpuściła ich bez mrugnięcia okiem.
- A jednak udało mu się wydać te opowiadania. Kiedyś mi pan Julek opowiadał, że zawzięty prozaik z tego gościa. I dopiął swego. Wydał "Meandry...".
- I chwała mu za to. A teraz podkasaj rękawy i idziemy szukać.
- Godzinka się zejdzie... - Młody puścił oczko.
- Gadaj zdrów! Jak nam się uda odszukać wszystko przed zamknięciem, to będę szczęśliwy człowiek.
- Nie siej czarnych myśli.
- Halt. Nie gadaj, tylko do roboty.
    Archiwum było obszerne w swej obszerności. Im dalej szło się w regały, tym więcej lamp nie działało. Przy każdym kroku wzbijały się tumany dawno nieścieralnego kurzu. Drewniana podłoga aż prosiła o wypastowanie. Wreszcie dotarli do odpowiednich dat.
- Co żeś miał z niemca?
- 4, a bo co?
- No to chodź. I tłumacz.
Grzesiek przejechał wzrokiem po pożółkłych grzbietach. Każdy wolumin był dokładnie opisany. Stały dokładnie dwa.
- Mycha, ile tego miało być?
- Jeden tylko... Pokaż no oba.
Książki były w idealnym stanie. Jakby ich czas się nie imał. Pożółkłe stronnice nosiły na sobie wyznaczniki dla czasu i przestrzeni. Jak dwie osie w układzie współrzędnych. Obiegu i przebiegu. Tego co dawniej i teraz.
- Miejscowości zdybiesz? - zapytał Młody.
- O to się nie martw. Godziny i przypisy tez. Nie zapominaj, że historia to moja działka.
- To ja się pójdę poszukać tych papierzysk. Nie boisz się sama zostać?
- Idź. Ja tu znajdę jeszcze jedną rzecz. Będzie tu, jestem pewna. Idź...
    Niezbyt pewnie Grzesiek udał się do działu, gdzie walała się wszelka makulatura. Marysia chwyciła opasłą księgę z wykresami. Koronkowa robota, którą zna każdy dyspozytor. Sztuka linijki, wprawnej dłoni i tuszu. Pełna linii prostych, żuczków i stempli.
- Nosz qu*wó* pięć i ona szósta! - poniosło się przekleństwo w przestrzeń. Marysia oderwała się od rozszyfrowywania zawiłości przebiegów.
- Do kogo to było?! Czego japę drzesz?!
- Pierd***ne kable! Chodź i pomóż mi!
    Maria lekko skonsternowana wzięła księgi pod pachę i ruszyła w stronę, z której dobiegał wrzask. Gruchnęło na dworze. Lampy niebezpiecznie zamigotały. No pierona... Znowu walnęło. Część oświetlenia poszła się bujać. Oho... Tym razem strzeliło w podstację. I oczywiście diabli wzięli resztę lamp, które za poprzednim uderzeniem nie zgasły. Zapadły egipskie ciemności. Maria szła po omacku. Kopnęła ktosia. Ten wysyczał "verfluchte". Błysnęło przez ułamek sekundy. Szkop. Zbladła.
- Grzechu, de żeś jes?!
- Tu! - odezwał się. Był całkiem blisko.
- Weź coś mów to po głosie dojdę!
- Co mam mówić? Że burza jest? No proszę cię...
- Idę... Czekaj no... - stanęła jak wryta. Grzesiek siedział obezwładniony pod regałem. Usta miał zakneblowane. Tylko oczy zdawały się mówić "to pułapka". Tyle udało się zobaczyć podczas uderzeń kolejnych piorunów. Księgi wciąż kurczowo trzymała przyciśnięte do piersi. Kto to udawał Grześka... Gdzieś rozbłysło światło lampy, pojedynczej jak skała na pełnym morzu.
- No moja miła, oddawaj rozkłady... - szepnął do jej ucha ktoś z tyłu. - Oddaj mi mała te książki, a jemu nic się nie stanie. No może będzie nieco poobijany, nic poza tym.
    Grzesiek zdawał się prosić, aby zrobiła to. Tylko znając ich sztuczki... Tyle że ten gościu zdawał się być ze skóry i kości. Jego oddech był ciepły, czuło się jego zapach. Zjawa taka nie jest. Czyżby komuś z żywych chciało się pomagać? To ci historia...
- To oddajesz mi to, czy nie?
- Dlaczego? - stary uczniowski patent, jak zbić nauczyciela z pantałyku.
- Jest mi to potrzebne.
- Do czego?
- Już ty sama dobrze wiesz czarownico.
Grzesiek spuścił głośno powietrze.
- Daruj sobie. Po co ci to?
- Jeszcze się bezczelnie baba pyta.
- Przygaszanka? Chcesz tego?
- O co ci kobieto chodzi?! Moja sprawa na co mi te papiery.
- Gadaj... - niespodziewanie zacisnęła kciuk i palec wskazujący po obu stronach jego tchawicy, żyle szyjnej i tętnicy. Czuła pulsującą krew, która z trudem przeciskała się przez zwężone naczynia.
- I co ci po tym... - gość z trudem artykułował słowa. Zaczął odpływać. Niedotlenienie mózgu robiło swoje. Maria pchnęła go z całej siły na ziemię. Padł jak długi. Oddychał.
- Grzesiu, zaraz cię...
- Mhhyyyyym!!! Ymyy!!! - coś próbował wykrzyczeć.
- O co ci chodzi?
Młodemu mało oczy nie wyszły z orbit. Szczęknął zamek.
- I co mała? Boisz się?
- Dlaczego tak ci zależy na posiadaniu tych ksiąg, a po drodze załatwieniu kilku osób?
- Co taka panienka ciekawa?
Grzesiek zaczął cos piszczeć.
- Przed śmiercią ciekawość bierze. Nie twoja... Jezu!!!
    Gościu wyłożył się jak długi tuż przed nią. Raczej za formę oświadczyn nie należało tego uważać. Gdzieś w oddali błysnęło światło z kilku lamp. Ciemność straciła na swej mocy.
- No, mamy go z głowy. - Niemiec, o którego niechcący zawadził, teraz odstawiał pod regałem jakąś belkę i strzepywał dłonie. - No co panienka tak się patrzy? Hopa trza rozwiązać a nie.
Marysia zdawała się być w lekkim szoku. Nie wierzyła własnym oczom i uszom.
- Co to, bilans musi wyjść na zero?!
- Kobito! Kajś ty myślami lecisz? Rozwiązuj go/
Ta dalej stała oniemiała. Niemiec wreszcie podszedł do Grześka, uwolnił go z penta i zadowolony poprawił czapkę.
- Dzieciaki! Wy tak nie stójcie, ino nogi za pas. Przecz na bahnhofie nie będą na was czekać. No już pierony! - prawie krzyczał. A oni stali jak ta przysłowiowa łopata. - Chodu dzieciaku! - chciał w jakikolwiek sposób zachęcić ich do ruchu.
Najpierw niepewnie, krok za krokiem, plecami do regałów zaczęli się cofać. Gdy minęli kilka rzędów, rzucili się do drzwi. Masza aż przysiadła pod ścianą, gdy dotarli na portiernię. Rozpoczął się czas ciszy nocnej.
- I co? Znaleźli co chcieli? - wychylił się zza lady.
- Tak. Dziękujemy serdecznie. Te dokumenty są potrzebne jak powietrze. - Odpowiedział szybko Grzesiek.
- U pana też walnęło światło? - zapytała Maria.
- Tak. Przez kilka minut zastanawiałem się, czy tam do was nie zejść. Ale zasilanie wróciło. Energetycy szybko się uwinęli. A deszcz leje... Ja nie wiem moja droga, czy się nie zaziębisz w tej sukienczynie.
- Spokojnie. Kurtkę zawsze mam w plecaku. Gorzej z butami...
- No to co, młody człowieku? Co większa kałuża będziesz przenosił damę swojego serca na rękach - uśmiechnął się.
- Jak da się podnieść... - Marysia spiorunowała go spojrzeniem - ...bo jest leciutka, ale chce być strasznie samodzielna. - dodał, widząc Marsa na jej twarzy, który aż zaciskał pięści.
- Weź ją siłą, boś facet. Ona ma być tobie po części posłuszna...
- CO?! On ma mną rządzić?!
- My tu na przyjacielskich warunkach. Jedno drugim się opiekuje. - dodał ocierając kurz z jej czoła, dziwnym sposobem nie rozmazując go.
- Jak tak na was patrzę, to mi się wierzyć nie chce. Tez byłem młody... Ech te wspomnienia. Nic to. Lećcie do gniazda. O tej porze tramwaje kursują dość rzadko. A to zwierzęta stadne.
- No nic to. Raz jeszcze dziękujemy.
- Do miłego i spokojnej nocy. - dodała Masza.
- Wszystkiego dobrego dzieciaki!
Wyszli na ulice. Część latarni skapitulowała przez burzę, wiec noc zdawała się być jeszcze straszniejsza. Dla mieszczucha brak łuny światła to tragedia, czerń staje się jeszcze czarniejsza. Czasami słyszało się pomruki niebiańskiej gry w kręgle. Deszcz jakby się nieco uspokoił.
- KL Warschau...
- O co ci chodzi? Obóz był w Warszawie?
Przeskoczyli przez gigantyczną kałużę, która rozgościła się w asfalcie. Raz na kilka minut pojawił się samochód.
- Nigdy nie słyszałeś, co się działo w tunelach pod dzisiejszym Zachodnim?
- Jak Bozi nozi, nie.
- Ano w czasie okupacji był obóz KL Warschau. Powiadają, a są na to całkiem mocne dowody, że w tym miejscu były komory gazowe. Ludzie wciąż tam palą znicze. Kiedyś myślałam, że coś się tam stało, no ale żeby non stop? I to nieprzerwanie od lat, odkąd pamiętam tamtą okolicę. Z resztą, bardzo nieprzyjemnie tam jest. Czuje się czyjąś obecność.
- Weź nie strasz. Starczy mi naszych...
- Ja nie straszę, tylko opowiadam. Ale ze źródeł, które znalazłam, jasno wynika, ze faktycznie coś tam było. Za zbiorowa halucynację raczej tego nie uznam. Nie są to banialuki.
- Czy ty aby nie za mocno zagłębiasz się w historię? Przecież takie kwiatki aż proszą się o nakręcenie horroru.
- Słuchaj mistrzu. Historia jest jak rzeka, wciąż płynie. Płynie woda i tak naprawdę nigdy nie dowiesz się, co w niej było. Świadkowie pozabierali to ze sobą do mogiły.
    Grzesiek tylko wzniósł oczy do nieba. Jak on uwielbiał tę filozofię... W najmniej odpowiednim momencie miał pełne portki. Ale na jego szczęście podjechał tramwaj. Coś w stylu warszawskiego akwarium (105N). Hmmmm... To było warszawskie akwarium. Silniki miały identycznego wyjca. Rozstaw był identyczny. I przepraszam bardzo, skąd by się wziął żółty kasownik? I ta Syrena nad kołem rozsyłającym gromy? I ten kanar... Zaraz zaraz... Kanar?!?!?! Nosz! Rudzielec, z tępą mina, niebieskimi oczkami, w tej słynnej ZTMowskiej kurteczce kanarinios Warszawa.
- Dobry wieczór, bilety proszę! - tego gada znali wszyscy: od KM, przez WDK, metro, tramwaje i autobusy. Szalał nawet w SKM, która jest uważana za kolonię karną.
- Eeeeeee...
- Bilety!
Zaczęli przeszukiwać kieszenie. Pierwsze, co wyciągnął Grzesiek, to legitymacja służbowa.
- Przepraszam, to jest TRAMWAJ, nie jakiś zapyziały pociąg, Proszę bilet.
Oczywiście biletu nie było. Kanar z mściwą satysfakcją wypisał dwa mandaty. Był znany z tego, że nikomu nie popuścił. "Renoma"... Pies ich drapał.
- Kara to 150 złotych od osoby, czyli trzysta do zapłaty. Jeśli chcą państwo zapłacić mniej, to jest na to siedem dni. Senatorska zaprasza. Odwołania raczej nie przyjmą. - odrzekł zostawiając ich na przystanku o wdzięcznej nazwie "Muzeum Narodowe 03".
    Grzesiek już nic nie mówił. Masza zaczęła się zastanawiać, czy nic mu nie jest, ale... W jeden wieczór, w jednej chwili i jeszcze ten el kanarro.
- Chodź na lody. - zagadała.
- O tej porze?
- Znam pewną dobra knajpkę. Na Chmielnej. Długo jest otwarta.
- E, nie żartuj. O tej porze?
Ona tylko uśmiechnęła się. Z mandatem w kieszeni przeszli przez Rondo de Gaulle'a.
    Nowy Świat potrafił zachwycić każdego. Eleganckie trotuary, gdzie jeszcze przez kilka lat po wojnie gościły spluwaczki ze świeżym piaskiem, stylowe ogródki przy licznych kawiarenkach, odrestaurowane kamienice i wreszcie chopinowskie ławeczki, które "wygrywały" utwory mistrza. Na klombach królowały bratki i pelargonie. Warszawa tętniła swoim życiem.
    Przebiegli "na dziko" przed samym nosem jakiegoś 116, które jechało o zgrozo na "Chomicz
<!-- /* Font Definitions */ @font-face {font-family:"Comic Sans MS"; panose-1:3 15 7 2 3 3 2 2 2 4; mso-font-charset:238; mso-generic-font-family:script; mso-font-pitch:variable; mso-font-signature:647 0 0 0 159 0;} /* Style Definitions */ p.MsoNormal, li.MsoNormal, div.MsoNormal {mso-style-parent:""; margin:0cm; margin-bottom:.0001pt; mso-pagination:widow-orphan; font-size:12.0pt; font-family:"Times New Roman"; mso-fareast-font-family:"Times New Roman";} @page Section1 {size:595.3pt 841.9pt; margin:70.85pt 70.85pt 70.85pt 70.85pt; mso-header-margin:35.4pt; mso-footer-margin:35.4pt; mso-paper-source:0;} div.Section1 {page:Section1;} -->
ùwkę". Taaa... Niech żyje ortografia i polska zaradność.
Lody faktycznie okazały się strzałem w dyszkę. Mieszane z toffi... Miód. Spokojnie wędrowali pomiędzy ciasno zestawionymi kamieniczkami, oglądali witryny sklepowe z najrozmaitszym asortymentem.
- Kupisz mi kapelusz?
- A na co ci? Masz rogatywkę.
- Oj, taki zawadiacki, z szerokim rondem, co by to słonko tak nie grzało.
- Jak będziesz grzeczna... - uśmiechnął się wznosząc oczy do nieba. Maria strzeliła go w plecy tak mocno, że przez chwile szukał tchu. Doszli do Kruczej. Co by tu...
- Jako żem je facet, do mnie trza łopatologią stosowana. Co my mamy teraz robic?
- Odluzować skład i oddać się urokom nocy. Złapać oddech i dać sobie na spocznij.
- Mówisz. Czemu nie. Byłaś na Bankowym?
- A cóż tam niby ma być pięknego?
- Teraz ty się przekonasz.
Dalej wędrowali Chmielną. Niedaleko Pasażu Wiecha są ławeczki. Już z oddali niósł się śpiew:
"Harmonia na trzy-czwarte z cicha łka,
Ferajna tańczy, wszyscy zdrowi.
Dlaczegóż bal na Gnojnej jak co dnia,
Gdy nie jednej pary dziś brak...?"
Stara przyśpiewka, adekwatna do patrona. Do atmosfery nocy raczej nie pasowałaby "Felka, która wróży z rąk i z nóg".
    Dotarli do Marszałkowskiej. Gdzieś w podziemiach znaleźli biletomat. A cholera wie, czy jaki kanar znów się nie napatoczy. I co z tego, że ino trzy przystanki. W SKMce też byli tacy mądrzy, co od Pruszkowa do Piastowa nie kasowali. Teraz nikt nie podejmuje takiego ryzyka, za dużo to kosztuje, 75 razy więcej niż normalny 20-minutowy.
    Z właściwym sobie łoskotem i szumem wentylatorów, na przystanek wtoczyła się parówkowa "piętnastka". Dla tych tramwajów nawałnica do spółki z gradobiciem niestraszna. Coś jak nieśmiertelne EN57. Banalne w obsłudze, proste w naprawie. Nie to co tabor na linii "dziewiątki"... Każdy mógłby się zastanawiać, co takiego może być w Placu Bankowym nocą. Kto tego nie doświadczył na własnej skórze, nie zrozumie zachwytu.
Po serii zakrętów, przejechaniu przez Senatorską, dotarli na miejsce. Jawiło się coś. A tym czymś był ratusz. Budynek zdawał się oddychać. Fasada tchnęła powaga, przemieszaną ze stołecznym poczuciem humoru. Flaga na maszcie delikatnie powiewała. Uśpiona siedziba władz miasta stanowiła tło dla tętniącej życiem ulicy, przystanków i przerzedzonego tłumu ludzi, którzy wciąż gdzieś się śpieszyli. Na to wszystko patrzył się łaskawym okiem prezydent Stefan Starzyński. Gołębie bez odrobiny szacunku "obieliły" pomnik. Pracownicy MZO nie mieli już siły do walki z brudasami. Ptactwo oszczędzało za to wieszcza Słowackiego. Złośliwcy powiadają, ze nawet "obsrajdachy" nie mogą wytrzymać szkaradnego pomnika Starzyńskiego, który przecież jest jednym z najbardziej zasłużonych dla miasta.
    Fontanna przed kinem "Muranów" mieniła się w delikatnym świetle. Młody pociągnął Marysie na jedna z ławeczek ustawionych na skwerku. Sympatyczny zakątek. Nawet tramwaje w swym jazgocie pasują doń. Woda wydawała delikatny szum. Pluskała, czasami wyrzuciła kilka kropel w przestrzeń, aby ochlapać kogoś. Grzesiek nawet nie zauważył, jak Masza nieznacznie się przechyliła i oparła głową na jego ramieniu. Objął ją delikatnie. A ta zdawała się być małym dzieckiem. Po dłuższym czasie otworzyła oczy, spojrzała na Młodego zaspanym wzrokiem i ziewnęła szeroko.
Senność uciekła z wrzaskiem, gdy ten złapał za rękę swoją "panią kierownik". Biegli przeskakując co drugi schodek. Ciszę przejścia przerywały wjazdy ostatnich pociągów metra. Wpadli na przystanek tramwajowy. Zabrali się ostatnią "czwórką".
    Przejazd kultową trasą W-Z dla niektórych był czymś zupełnie normalnym, tak jak oddech czy poranna kawa. Droga łączyła obie części Warszawy jak ciało modzelowate półkule mózgu. Miasto było jak te dwa płuca. Trambałałaj był opustoszały. Grzesiek usiadł przed Marysią. Z łupnięciem elektromagnesów "czwórka" zatrzymała się pod skarpą, na której stał kościół pw. Św. Anny. Dumny i niepokorny.
    A dziewczyna zdawała się być w letargu. Biegła myślami w daleką przyszłość.
- ...jak mały, złoty ptaszek, wyśpiewuje marzenia innych ludzi...
Adrenalina strzeliła do krwi. Kto to do licha szepce jej do ucha dziwnie znajome słowa?
- Jak powstają monsuny?
To niemożliwe...
- Zwalił się wał kułakowy...
Nie zdzierżyła.
- AGATA KATARZYNA EWA B.!!! Mordo ty moja! - stała prawie na baczność, wrzeszcząc na cały głos, torpedując wzrokiem kumpelę, która patrzyła na nią z niewinną minką.
- No co... - Agata stroiła słodką buźkę, dłonie złożyła na kolanach, uprzednio zarzuciwszy swój ukochany, zielony szal na szyję.
- Ty to cholero masz pomysły na witanie starych znajomych...
Padły sobie w objęcia. Grzesiek patrzył na te babskie ceregiele z niemałym rozbawieniem.
- Coś ty taka zastraszona? Co, nie spodziewałaś się mnie.
- Prędzej Szkopa.
- I gdzież ta twoja intuicja?
- Jakbyś mendo nie wiedziała. Ona mi teraz na inne rzeczy się wyostrzyła.
- Taaak? Oświeć. - wzrok koleżanki zjechał na poziom brzucha.
- Ech... Mówiłam ci kiedyś. Życie mi się komplikuje przez te gnidy.
- Co za gnidy? - wtrącił Grzesiek. Spochmurniał nieco. On był facetem. Tu trzeba łopatologii stosowanej. Nie rozumiał tych kobiecych skoków myślowych, tudzież dygresji. To strasznie komplikowało zrozumienie czegokolwiek.
- Serdeńko, już ty dobrze wiesz. Tory, których teoretycznie nie powinno być, a jednak śmigają nam po Lichtenfeldzie. - położyła delikatnie swoja prawicę na jego dłoni. Zmęczenie potęgowało strach przed nieznanym i nieuniknionym.
- To co, mogę zaplanować wam całą ceremonie? - zapytała Agata.
- Chcesz w łeb ?! - zripostowała dwójka kolejarzy. A ta tylko westchnęła i bezgłośnie wypowiedziała: "mój Boże, co za słodkie dzieci...".
- A może zamiast farmazony prawić, to powiedz co z tą Weroniką.
- To ty nie wiesz? - była szczerze zdumiona.
- Jak słowo daję.
- Chodząca Wolna Europa i nie wie? Dobra, już mówię. Została matką chrzestną.
- Ale co to ma do rzeczy? - Marysia była zdezorientowana.
- Ja chyba rozumiem. - odezwał się Grzesiek.
- No mówże!
- ...złoty ptaszek wyśpiewujący ludzkie marzenia... Oni się pobrali, Julka z Piotrkiem.
- Brawo szefie! - radośnie wykrzyknęła Agata.
    Marysia coś bezgłośnie wypowiedziała. Spełniało się to, co miało dojść do skutku. A wiec trzeba dobrze zebrać siły. Swoją droga, bardzo poruszyła ją historia Weroniki. Dziewczyna po niepowodzeniach w szkole uciekła z domu. Pierwszego dnia, gdy próbowała coś zarobić udając prostytutkę, z dworca zgarnął ja pewien przesympatyczny mechanik. Zanim wsiadł do tramwaju, wezwał na pomoc swoja przyjaciółkę Julię. Gdy dotarł z dziewczyną do domu, ona czekała na niego. Zaczęli główkować, co zrobić z małolatą. Na samo wspomnienie o powrocie do domu Weronika popadła w histerię. Pomóc mogła tylko Sophie (to był pseudonim artystyczny Agaty). Uradzili całkiem rozsądnie, mała trafiła pod kołdrę, a dorośli kombinowali. Julia była maszynistą... W połowie rozmowy, musiała uciekać, gdyż miał przyjść do niej Piotrek, który już drugą noc był na służbie. Koledze dziecko się urodziło... I tak po wielu zakrętach i wychlapach, Agata doprowadziła do ślubu Juli i Piotrka. Piękna historia...
- No gołąbeczki, ja tu wysiadam! Trzymajcie się ciepło, w razie coś wpadajcie nawet bez zapowiedzi. - i ulotniła się jak kamfora na przystanek. Chwilę później Grzesiek pociągnął za sobą Marysię. Byli na Pradze. Dzielnica to specyficzna, straszna, a jednocześnie cudowna. Jak jeden wielki klan, tym była tutejsza ludność. Ta część Wawy żyła swoim rytmem. Rytmem starych podwórek-studni, kapliczek, znanych na wylot uliczek, kapeli i ducha Felka Zdankiewicza. Czasami jawił się obraz straszny. "Komu dzwonią, temu dzwonią, mnie nie bije żaden dzwon. Bo takiemu pijakowi, jakie życie taki zgon, zgon, zgon..."
Ale ta noc nie niosła ze sobą tego strasznego przekazu. Raczej pewną starożytną Pieśń nad Pieśniami o tym, jak dziewczyna szukała po całym mieście swego ukochanego.
- Myszko, zamknij oczy na chwilę.
Spojrzała na niego zdziwiona, w oczach pojawiła się nutka strachu.
- Zaufaj mi.
    Prowadził ja pod ramię. Byli gdzieś wśród drzew. Czasami pod nogami trzeszczały łamane gałązki. Wszędzie ta cisza, nigdzie nie ma ludzi. Chyba za bardzo i latarni nie było. Na odsiecz przybył wiatr. Spokojny, delikatny, niosący dziwnie znajomy, wilgotny zapach.
- Otwórz oczy...
    Stali nad brzegiem Wisły. Po drugiej stronie błyszczało się miasto. Widać było cała Starówkę, dalsze wieżowce, Mokotów, Most Średnicowy, Świętokrzyski, gdzieś dalej Żoliborz. Wszystko to malowały malutkie, delikatne światła, które tworzyły błyszczący obraz Lewobrzeżnej Warszawy na granacie nieba. Stąd nawet było widać gwiazdy.
    Słowa stały się zbędne. Szum wody był odpowiedzią na wszystko. Ukojeniem. Dziwnym spokojem. A przecież i ta rzeka umiała siać spustoszenie... Grzesiek wyjął swoja kurtkę. Usadowili się nań. Marysia znów zamknęła oczy. Wtuliła się w swojego chudzielca. A on? Nabierał sił. Jednocześnie próbował zrozumieć. Nie konkretną rzecz. Tak o. Zrozumieć. Nawet nie jest ważne co. Może nawet samego siebie.
    Ciepło... Jedna z tych rzeczy, która jest niezbędna do życia, czy to człowiekowi, czy maszynie. Niby tylko. Ale jeśli dajemy je drugiej osobie, nabiera to nowego sensu.
    Zdawałoby się, że przesiedzieliby tak nawet do rana, chłonąc w siebie spokój rzeki. Chociaż i ona występowała z brzegów. Niszczyła wszystko. Takie i życie. Jak ta rzeka. Wciąż płynie...
Wtuleni w siebie obserwowali panoramę Warszawy.
- Cudowne miejsce.
- Chciałem ci je pokazać. Czasami tu przychodziłem, żeby pozbierać myśli. Gdy miałem kilka godzin przerwy. Nawet jeśli był to środek nocy.
- Dobrze mieć taką swoją oazę. Koi...
- Ano...
Siedzieli tak jeszcze przez dłuższą chwile.
- Nie myślałem, że historia Werki tak się skończy.
- Taka jest ta nasza Sophie.
- Dusza artystyczna. Nie wiem, czy bym ją zdzierżył. Jest zbyt ekstrawagancka.
- A ja to szara mysz? - odparła z wyrzutem.
- Serdeńko! Ciebie nigdy nie oddam. Sama w sobie jesteś cudem. Moim aniołem, który specjalnie dla mnie zszedł z nieba.
- Ech ty... Chodź na WWO. Trza się do Olsztyna. Wrócimy tu jeszcze. Obiecuję.
    Zdawała się czytać w jego myślach. Znała go na wylot. Może to i dobrze?
Po krótkiej wędrówce dotarli do bardziej cywilizowanego świata. Świata, w którym o tej porze jeździły ino Nxx, czyli dawne "sześćsetki" A że ich jak na lekarstwo, poszli pieszo. Na peronie czwartym stała buda. Biała. Zwana złośliwie "Marriottem". Na szóstym stał "Wigwam", a na pierwszym buda (za bardzo jej nie ochrzczono). Na czwartym zawsze można było liczyć na ciepłą herbatę. A ten dyżurny peronowy...
- Ćśśś... Śpi. Chodź, posiedzimy tu trochę, zanim obudzi go jakaś siódemka hamujaca z impetem. Jestem pewna, że cos w naszym kierunku będzie jechać.
Usadowili się wygodnie. Masza wydobyła stacyjny rozkład z głębin biurka. Pokazała konkretny pociąg, nastawiła budzik w telefonie i uczyniwszy poduszkę ze swojej marynarki, wygodnie ułożyła się na grzesiowych kolanach, a on sam na jej plecach. Stary patent na kanapkę, wypróbowany w busach. Momentalnie posnęli.

(Ueeeech... No to czekam na wenę twórczą.)


2010.07.15 15:55

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz